nie zła kobieta, usłużna! nie głupia, i grosz ma... A cóż było robić, nieszczęścia się na mnie spiknęły... źli ludzie... los, prześladowanie... w malikowaty dzień się rodziłem...
I nie tłómacząc się więcej, Chochlik z dwuzłotówką co prędzej pociągnął do blizkiego szynku...
Nie długo pobywszy w Nadwiślańskim hotelu Dosia postrzegła, że zostając w nim nadal, naraziłaby się, jeśli nie na inne, to na widoczne niebezpieczeństwo odarcia z grosza ostatniego. Przestroga biednej Halki, jakiś instynkt szczęśliwy, który ją prowadził, zmusiły pomyśleć o sobie i szukać sposobów do wydobycia się ze szpon dwóch kobiet, których troskliwość i nadskakiwania przestraszyły ją. Z kilku słów biednej służącej więcej się domyśliła sierota, niż z postępowania pani Rieben, utaiła w sobie niepokój, milczała do czasu, ale nie byłaby sobie dała rady sama, gdyby w mieście nie spotkała owego młodego chłopca z dyliżansu, który tak ją zjadał oczyma. Poczciwe chłopię, w którego twarzy czytała Dosia cześć i uwielbienie dla siebie, stanęło na widok ideału, z wyrazem zachwytu tak szczerego, że sierotę ośmieliła jego pokora... Wahała się z początku, czy na jego błagający ukłon odpowiedzieć, czy z nim odnowić znajomość, ale potrzebowała pomocy, czując, że sobie nie da rady sama, i odpowiedziała skinieniem głowy, zatrzymując się.
— Czy mogę pani być w czem użytecznym? zapytał bojaźliwie przystępując Leon.
— A! i bardzo — szepnęła Dosia — chodźmy powoli, powiem to panu w drodze... sama nie wiem co począć... nikogo tu nie znam, boję się wszystkich...
— Nie lękaj się pani mnie przynajmniej — odparł Leon kładąc rękę na sercu — młode serce cieplejsze i szczersze od starych i zwiędłych... gotów jestem na wszystko co pani rozkażesz... uwierz mi, a ja nie zawiodę ufności.