sizmowa, że słowa odpowiedzieć nie umiał; serce mu oę czegoś ściskało.
— O rus, quando te aspiciam! — dodał z ziemi pan Jacek Żukiewicz.
— Patrzcie, musi mu ciągle odbijać się ta szkolna łacina — kiwając głową przerwał Henryk Suchoty — ktoby się to spodziewał! kiedy on to ją jadł, a do tej pory strawić nie może.
— Stara łacina, widzisz — sentencjonalnie dorzucił Adam — to jak stara słonina, do nieskończoności siedzi w człowieku... Ale wróćmy do gościa naszego ze wsi, który na nas patrzy zdumiony. Przychodniu! rzeknij, co myślisz począć z sobą?
— Właśnie chciałem się pana Adama poradzić.
— E! pana Adama! — przerwał gospodarz — źle! gdzieżeś to widział, kochany Endymionie?
— Endymion, pochodzi od Dymu, dulcis fumus...
— Gdzieżeś widział, żeby artysta artystę panem nazywał?
— Przepraszam — odparł Leon — jeszcze w obyczaje waszego świata wtajemniczony nie jestem, ale mógłbym się obronić Dantem, który o poecie mówi:
— A! licho Danta twego zrozumie.
— Darujcie.
— Darujemy, hanc veniam damus petimusque — dodał znowu wyjeżdżając z łaciną Tycjan.
— A wiesz, że łacina wyrzuciła dziś na ciebie, jak ospa — zawołał Adam — muszę ten fenomen wytłómaczyć gościowi, który gotów pomyśleć, że chorujesz na uczoność, i że między nami są pedanci.
— Ja mu to wytłómaczę, porywając się z ziemi podchwycił sam Tycjan. — Młodzieńcze naiwny, oto wiedz, że przez rok byłem w seminarjum, myśląc się oblec suknią żałoby, ale że ten tryb życia wydał mi się zbyt surowym, (bo nas postem i dyscypliną tuczono), chwyciłem paletę, od tej pory łaciny i kaszlu pozbyć się nie mogę, a olej który jeść miałem, rozmazuję.