Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/154

Ta strona została skorygowana.

— Widać, bo w głowie go mało — szepnęły suchoty.
— Z seminarjum i pragnienie nieugaszone wyniosłeś! — zawołał Adam.
— W skutek kaszlu, drapie mnie po gardle.
Mieszkanie, w którem się ta scena odbywała, równie jak lokatorowie jego, dziwnie się jakoś wydali Leonowi, który cale inaczej wystawiał sobie żywot artysty, jego obyczaje, i nastrój duchowy, nie mogąc pojąć, by kapłanowi piękna, wystarczały brudy i proza najpospolitszego szyderstwa, a żywiołem być miał nieład i opuszczenie dobrowolne. Widząc na wsi Adama Prowacza wesołym i pustym, sądził, że wyjątkowe, szczęśliwe usposobienie takim go czyni, podobała mu się nawet ta obojętność na wszystko i dziecinna prawie swawola, nie sądził jednak wcale, żeby ogół młodzieży sposobiącej się na kapłanów sztuki, tak lekko potrząsał ubóstwem, które mu należało nosić z powagą, — bolały go te żarciki, te przymuszone szyderstwa, a więcej jeszcze widok nieporządku, zaniedbania i charakterystycznego nieładu, wśród którego wytrwać można chwilę, ale żyć niepodobna nie zarażając się nim w duszy.
Dwie izdebki zajmowane przez artystów, składały najosobliwsze pandemonium, świadczące jakie tu się wiodło nieporządne i próżniacze życie. Na ścianach wisiały wprawdzie rozliczne próby przyszłych mistrzów, pozaczynane płótna, poszkicowane głowy, studja, ale nic nie było skończonego, a praca, wnosząc z nich, nie musiała iść ani zbyt żywo, ani bardzo ochotnie.
Adam Prowacz, gospodarz tego poddasza naczelny, dobre chłopię i nie bez talentu, wpadłszy w gotową już atmosferę cygańsko-burszowską artystycznego kółka, przyjął tryb jego życia i upodobał w niem sobie. Udarowany szczęśliwie, szkicował śmiało, rysował prawie dobrze, zgadywał bardzo wiele, ale jak inni nie lubił pracować, i nie brał się do roboty na serjo, chyba zmuszony, w ostateczności. Pomysł nic mu nie kosztował, rzut pierwszy był prawie zawsze szczęśliwy, ale gdy minęła chwila połysku natchnienia, gdy raz