chodziły i na nich chwile opamiętania, popędy do pracy, ale to co miało być prawidłem, stało się wyjątkiem, a rozrywka bardzo naturalna młodym, orzeźwiająca gdy rzadka, zajmowała nie godziny wytchnienia i spoczynku, ale najlepszą część, najdroższą. Dzień jeden próżniaczej hulanki, wiódł drugi za sobą, lata płynęły, Tycjan mógł zejść na malarza szyldów, a Canova na prostego kamieniarza. Nie wiele się zresztą troszczyli o to, nawykli już żartować ze wszystkiego i winę swoją składać na ubóstwo i głupotę świata, co ich ocenić nie umia
Jacek codzień pędził poobiednie godziny w ogródku przy bawarze, Canova w innym celu włócząc się po górach i dolinach, zkąd dolatywały dźwięki muzyki i migały kapelusiki kobiece.
— Tandem, szanowny kolego in ovo (to mi przypomina jajecznicę i młodość) — rzekł wzdychając Jacek — cóż tedy myślisz?
— To i owo — odparł Adam.
— Co myślisz robić? — kończył Jacek — historje, rodzajowe obrazy (generis neutrius) krajobrazy na pognębienie Claude Lorrain’a, świętości, portrety, karykatury czy buty?
— Zdaje mi się — odparł Prowacz — że kawaler na historycznego malarza się sposobi...
— Sed quid tentare nocebit! vocatur ad alta! zawołał Jacek poważnie — ho! ho!
— A dajże ty pokój tej łacinie, bo ci w łeb dam butem! — ofuknął Canova.
— Pozwól mu się trochę pochwalić przed cudzoziemcem! — rzekł Prowacz.
— Niech się chwali, prawda, nie daleko też zajedzie, bo już w worku nie ma nic — począł rzeźbiarz — niech sypie! zobaczymy.
— Na dowód, że kłamiesz oszczerco, czekaj — krzyknął Jacek i zaspiewał na całe gardło burszowską pieśń:
Gaudeamus igitur, juvenes dum sumus,
Post jucundam juventutem.
Post...