— Co za jedna? — kiedy przybyła? — Kto taki? szeptano i pytano do kola, a że protekcja Marmuszek dozwalała być śmiało i trochę nawet natrętnie, zaglądano pod kapelusz, przybliżano się, zaczepiano, wykrzykiwano, ściskano ze wszystkich stron, tak że w końcu ten hałas, oblężenie, natręctwo, wytrzymującą dotąd Dosię zaczęły niespokoić, — chciała wynijść, uciec, schować się... Tymczasem nasi artyści wszedłszy za niemi do ogródka z Leonem, którego twarz pałała, nielitościwie żartowali sobie z niego, i z wyboru jaki uczynił.
Wieśniak zatrzymał się w kątku, zrozpaczony niemal i jak posąg stojąc nieruchomy, nie zważał na żarty ich, nie odpowiadał na pytania, kamienny, boleścią wewnętrzną przejęty, nieprzytomny... Okiem śledził Dosię, która widząc go nie chciała mu dać poznać, że go postrzegła i odwracała się przechodząc blizko, drżał, słabnął. Stan jego wzbudził nareszcie litość w Adamie, który serjo dopytywać począł co mu się stało, domyślając się jakiejś tajemnicy; ale Leon nie odpowiedział nic, tak był w sobie cały i niebezpieczeństwem sieroty zajęty, nie umiejąc zdać sprawy z jej zjawienia w takiem towarzystwie i miejscu.
Nie znał on kobiet z któremi przyszła, ale wykrzykniki sąsiadów dały mu się domyślać co to były za jedne; zresztą nieco doświadczeńszy, po ich stroju i ruchach, po rzucanych wejrzeniach, po sposobie w jaki się z niemi obchodzili tu goście, poznawał do jak nizkiej w społeczności należały klassy. — Marmuszki! Marmuszki! — wołano koło niego — a! te..., z tego sklepiku! wiem, średnia w balecie, starsza prawie dosłużyła się emerytury, najmłodsza jeszcze na nauce domowej!
I gdybyż tylko tyle posłyszał Leon, ale było tam