przekroczywszy drzwi huknął wołając gospodyni, twarz był jakoś ułożył łagodniejszą i widocznie chciał się wdać w rozmowę.
— Słuchaj-no jejmość — rzekł — pan Mikołaj Czeszak był mi zdawna dobrze znajomy; powiedźcie mi proszę, co to mu się stało, że zmarł? długo chorował?
— Z tydzień proszę pana... z tydzień... a już oto trzy dni jak z pogrzebem na kogoś z krewnych czekają, bo tam wójt posłał z uwiadomienim do niego... według rozkazu nieboszczyka...
— Szkoda go nieboraka! szkoda.
— Oj co prawda, to prawda... a nie stary był człowiek...
— Mająteczek miał ładny, i grosza też coś zebrać musiał, bo żył oszczędnie? — wrzucił nieznajomy poglądając z pod oka.
— E! gdzie zaś — ruszyła ramionami szynkarka — nie brakłoć mu niczego, ale nie przyzbierało też poczciwe panisko, bo to był bardzo litościwy człowiek, i dużo ludziom świadczył.
— Aleć długów nie miał? — żywo zapytał przybyły.
— A któż to tam wie? proszę pana...
Kolnęło propinatorkę to wypytywanie o nieboszczyka, a że mimo gadatliwości nie głupia była kobieta, pomyślała sobie zaraz: coś to w tem jest, lepiej język za zębami trzymać.
— Mieszkał tu kto koło niego z krewnych? — spytał jegomość wciąż się przechadzając po izbie, i z okna od ulicy przyglądając się dworkowi, w którym światło od katafalku widać było.
— Jeno wychowanica! — odpowiedziała szynkarka — co to ją jak własne dziecko chował. Dosia, proszę pana...
— A to co za jedna?
— Musi być sierota... któż to wie!
— Zkądże ją napytał?
— Dzieckiem ją tu przywiózł... proszę pana...
— Hm! dawno?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/21
Ta strona została skorygowana.