Jadwiga zwlekła się z ciężkością, ująwszy za kij i jak mogła najciszej podeszła do alkierza, którego drzwi były na pół przemknięte, nastawiła ucho i kiwnęła głową.
— Musi spać — odezwała się — bo nic nie słychać, ani westchnienia; potrzebać jej spokoju na jutrzejszy dzień, bo jak przyjdzie do pogrzebu, nie wiedzieć co z nią począć, jeszcze się rozchoruje.
— Już to prawda, — rzekł Piotr — gdyby ten sen potrwał, a nie puścić jej na cmentarz, niebożątku oszczędziłoby się łez i bolu.
Tak troskając się o sierotę, dwoje starych poszeptali jeszcze trochę, i sen powoli począł mrużyć powieki obojgu, choć coraz przerywany ciężkiemi marzeń westchnieniami.
Nazajutrz rano, gdy słońce przez otwarte okno wpadło do izby, w której leżało ciało nieboszczyka, budząc babki do oganiania much a organistego do schrypłego śpiewu, już się i na pogrzeb zbierać zaczęto: przybyło bractwo na dziedziniec, przywieźli chorągwie i postawili je przy ganku, stal wóz nagotowany z czarnym całunem, a lud czekał tylko na proboszcza, którego pani Pękosławska zatrzymała w karczmie po drodze.
Proboszcz, siwy ale krzepki staruszek, prosty człowiek, ale uczciwy i gorliwy pracownik Boży, z wesołą twarzą wszedł powitać dawną znajomą, którą jeszcze znał rumianą i szczebiotliwą panieneczką, a dziś zdumiony ujrzał roztyłą i krzykliwą babę.
— A co! postarzeliśmy się jegomościuniu — zawołała witając go pani radczyni — prawda?
— Jejmość dobrodziejka nie, ale ja.
— E! choć to ja nieźle wyglądam — dodała Pękosławska — ale ociężałam bardzo, nie uwierzysz. Ale, wracając do rzeczy, czemuście nieboszczyka nie pochowali?