misją rozeprzeć ludzi i pilnować by jej nie naciskano. Oczy jejmości i pana Fryderyka razem prawie padły na Dosię, idącą tuż za trumną i ubraną w grubą żałobę, a że szli razem i radczyni kuzynowi rękę sobie podać kazała do krzyża za wioską, gdzie na nią powóz czekał mający ją zawieźć do kościołka, pochyliła się do ucha towarzysza szepcąc mu:
— Patrzaj waćpan, któż to jest, pewnie ta wychowanica, i w żałobę się ustroiła żeby ją mieli za krewną, i pierwsze sobie miejsce zajęła, a toż to zuchwalstwo nie do zniesienia, co ona sobie myśli, ja jej te plerezy obedrzeć każę.
— Zmiłuj się siostruniu, zalękły odparł pan Fryderyk, żeby mu nie powierzono spełnienia wyroku — ta to pogrzeb.
— Trzeba ścierpieć, oczewiście, ale uważasz waćpan, na co to zakrawa?
Ledwie się dowlokłszy do krzyża, pani Pękosławska zaprosiła do swego powozu brata Fryderyka, i gdy reszta ludu do kościołka już widniejącego w dali pociągnęła piechotą, oni za tłumem jechali sobie wygodnie, a radczyni ciągle się unosiła nad zuchwalstwem Dosi.
— Żałobę! słyszysz asindziej, przywdziała żałobę! krewna czy co. To pachnie jeszcze tem, że jej coś dać trzeba będzie.
— Mnie się zdaje, — rzekł pan Fryderyk — że dosyć jej się nieboszczyk nadawał za życia, a jeśli nie rozporządził niczem, my nie mamy obowiązku wspierać sierot.
— Choćby nawet rozporządził, ofuknęła się pani Pękosławska — ja mam dzieci. Julkę wydaję za mąż, temi laty dosyceśmy się nadtracili, nikomu nic nie dam.
— Ani ja też — dodał pan Fryderyk — spozierając na siostrę.
— A co się tyczy podziału między nami — odkaszlnęła zwracając się do niego pani Pękosławska.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/42
Ta strona została skorygowana.