— czy nie Jan... albo Sękowscy... albo Horyga! to darmo.
— Kupić nie kupić, potargować można — rzekł Paweł do Piotra, a my chodźmy, będziemy mieli spokojne sumienie...
— Jakoś to może nie wypada tak kwestować — mruknął Piotr — żeby się dziecko nie dowiedziało.
— Co tam nie wypada?.. czego się ma dowiedzieć? gorzej będzie jak jej w drodze zabraknie i samej przyjdzie się ratować... Chodźmy, bo późno, a nim się spać pokładną, ledwie będzie czas dworki oblecieć.
— A no! to chodźmy.
— Przecie wszyscy tu pannę widzieli i wiedzą o jej nieszczęściu; każdy coś da, a jest nas kilkudziesięciu, ziarnko do ziarnka zbierze się miarka.
Poszli tedy oba, a w izbie po ich wyjściu zaległa cisza, przerywana tylko wzdychaniem Agaty, która już oddawszy parę ozimków, stękała teraz po cichu że bez grosza zostaną. W podwórku trzy siostry, Szymon, młodzi Trawińscy rozpowiadali sobie półgłosem o Dosi i jutrzejszym jej wyjeździe, gdy nadeszła ze śpiewem tą razą wcale nie pobożnym warszawianka. Miała widać trochę w głowie, bo i kijem wywijała i zawodziła jakiegoś krakowiaka tak głośno że ją z końca w koniec wioski słychać było, i poświstywała niekiedy.
Zobaczywszy kupkę w dziedzińcu chaty, przysunęła się do nich po swojemu, podskakując niby do tańcu ująwszy się w boki, jak zwykle gdy ją ten szał opętał.
— Szymonku kochanie! — krzyknęła posyłając mu buziaka — co masz na Kachnę patrzeć, spójrzyj no się na mnie! ja cię kocham okrutnie... ej! gdyby tak lat trzydzieści nazad... to bym cię wyściskała... Jak się macie? dobry wieczór? a co słychać? i zaśpiewała:
Świeci miesiąc świeci, koło niego gwiazdy.
Gdzie się no obrócę... kochać musi każdy...
Tfu! stara piosenka... nie do mojej twarzy... co innego babuniu! a to ci się wraca niepotrzebnie.
Świeci słońce świeci, koło niego chmury... —