Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

Spojrzeli na siebie, a Jan opamiętał się dopiero po chwili, że i rozmową i spojrzeniem tem za daleko się posunął; uląkł się zuchwalstwa swego, ochłódł jakoś przestraszony i niedoczekawszy może Bundrysa, byłby odjechał do domu, ale sędzia zjawił się, choć koni nie widać było przed gankiem i wszedł z roztwartemi rękami wołając:
— Nareszcie, kochany sąsiedzie! oczekiwany, proszony, niewdzięczny, jak się zowie! zawitałeś do Romaszówki. Ot tom ci figla spłatał za te twoje ceremonie! wiedziałem że dziś będziesz, i przez kilka godzin zostawiłem cię sam na sam z babami za karę. Masz, jak się zowie, pokutę.
— Piękna pokuta! — rozśmiał się Jan — aż ochota bierze drugi raz na nią zasłużyć!
— O! doprawdy? patrzajcie go!
Spojrzał na córkę, która mu się wesoło uśmiechała i zatarł ręce, co u niego było znakiem bardzo dobrego usposobienia.
— Tandem, co tam słychać? jak idzie gospodarstwo? obsiałeś się? he!
Nie było co wiele mówić o czterdziestu morgach Kryłowieckich i z tego źródła nie popłynęła długo rozmowa; zwrócono się do Borowej, do sąsiadów, a że pora była spóźniona, sędzia pociągnął z sobą Bronicza, który już panie pożegnał, na gawędkę do swojego pokoju.
— Tymczasem księżyc zejdzie — rzekł — a my trochę pobajdurzymy sobie.
Więc znowu o tem i o owem, a najwięcej o polowaniu, a potem trochę o gospodarstwie, — sędzia chłopcu ust prawie nie dając otworzyć, sam żwawo się rozgadywał.
— Ale to już starość nie radość — rzekł w końcu — polowanie to jeszcze jako tako bawi choć zmęczy, a koło roli jużbym się rad wyręczyć, i żeby tak pan Bóg dał zięcia gospodarza, a dobrego chłopaka, zdałbym mu już wszystko i na łasce u niego sobie siedział, klepiąc różaniec, a czasem się ze strzelbiną