Weszli zatem do sali, w której już gromadzono się jak zwykle do śniadania, a tu znów goście przywitaniami i pytaniami obrzucili wszyscy.
Ksiądz Ginwiłł ściskał, a ściskał.
— Niewdzięczniku — rzekł — po gołębie nie przysyłasz! co to, gardzisz ofiarą, którą składano w starym testamencie w świątyni pańskiej?
— Ale dziś je biorę i stokrotnie dziękuję...
— Z roztargnieniem do mszy służyłeś — bojąc się, czy ci się co nie stało i ja miałam przez to dystrakcję... Ha! zatęskniłeś za nami, widzisz; ale nie ma nic złego?? nic?
— A nie! nic...
— No to chwalić Boga...
Pulikowski odwołał go na stronę...
— Wiesz nowinę? — rzekł po cichu.
— Nic nie wiem.
— Ogromnissima! już tedy intrygi panny Jamuntównej, nie mogąc oprzeć się o mnie, gdzieindziej się zwróciły.
— I cóż!
— Twój krewniaczek pada ofiarą... Doroszeńko...
— Jakto?
— A żeni się z Jamuntówną! tylko sza! na mnie już inne zastawiono sidła, i chcą ztąd wygnać... Zawsze pokątne szepty, mrugi, migi, zmowy... cały truchleję...
— A nie przywidzenie to, kochany poruczniku?
— I ty już tak mówisz... patrzałeś na to!... a nie wierzysz!
Wtem postrzegłszy, że panna Jamuntówna śmiejąc się nań spoziera, Pulikowski uciął nagle i odsunął się ku drzwiom. Pan Aleksander opowiadał tymczasem rodzicom z czem Jan przyjechał, i widać było po twarzach staruszków, że się radowali; chorążyna westchnęła trochę, złożyła ręce i spojrzała na Bronicza z poczciwym swoim uśmiechem.
Tymczasem hrabina przystąpiła do gościa i przypatrywała mu się ciekawie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/123
Ta strona została skorygowana.