Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

— Dajże pokój, ja się tem nie zaspokoję, mów prawdę! ja czuję, że coś jest!
— Ale nie ma nic — rzekł zakłopotany Dahlberg — zwyczajnie nasze codzienne pospolite kwasiki.
— Nie!... szczerze, szczerze...
— Ja nic nie wiem.
— To być nie może, powiedzieć mi tylko nie chcesz. Jeśli sądzisz, że się tem bardzo zgryzę i oszczędzasz mi zmartwienia, mylisz się; śmieję z tego i nie dbam, ala chcę wiedzieć wszystko.
Tytus był jakiś zakłopotany, spojrzał na piękną hrabinę, na twarzy jej był rumieniec, a w oczach błyski zadające fałsz słowom, widocznie była mocno rozdrażnioną.
— Nie ma nic, nie ma nic, znasz hrabino te panie... co tam mówić o tem. A zresztą — dodał ciszej — to wszystko Bulski tłumaczy.
— Jaki i kto? — krzyknęła postępując ku niemu Dosia.
— Wszakże pani wiedzieć musisz że tu jest!
— Kto? Bulski?
— Od pół roku.
— A! — zawołała hrabina — także mi mów, ja pierwszy raz o tem słyszę, on tutaj, co robi?
— Co robi? gra w preferansa, chodzi po ogródkach, upija się codzień na śniadańkach, które i daje i przyjmuje, a w chwilach wolniejszych ryczy przeciw pani.
— Teraz rozumiem wszystko — rzucając papiros odparła pani Bulska — ale byważ on po salonach?
— Mało, mało, jednak niekiedy naumyślnie się przesunie, żeby mógł swoją boleść publicznie wynurzyć.
— Boleść? chyba złość! — uśmiechnęła się kobieta.
— I on to zapewne rozsiał te potwarze — rzekł Dahlberg.
— Jakie?
— A! tam, to co gadają.. o twoim pobycie na wsi.
— Naprzykład? — spytała zimno pani Bulska bledniejąc i rumieniąc się na przemiany.
— Pojmujesz, że mu zagadkowe i swobodne życi