Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/182

Ta strona została skorygowana.

— Odpiszesz? — spytał pan Aleksander.
— Dziś jeszcze...
— Wstrzymaj się... — zawołał żywo gospodarz... — możesz mi listu tego pozwolić? nie myślisz sam jechać?
— Ja... nie, nie pojadę... — odparł Kora... — ale odpiszę zaraz... list możesz pan wziąść...
— Za godzinę ci go powrócę! — rzekł chorążyc... — biorąc kapelusz.
W salonie już świece były zapalone, i staruszka siedziała w swoim fotelu czekając ażby się wszyscy poschodzili, jeden tylko kanonik znajdował się przy niej, opowiadając dzieje jakiejś rodziny z miasteczka, dla której chciał pomoc wyjednać — gdy wnijście pana Aleksandra uderzyło matkę, tak żywo wpadł do pokoju i ku niej się zbliżył.
Spojrzała mu w twarz i domyśliła się że z czemś niezwyczajnem przyjść musiał; jak ojciec milczący najczęściej i lakoniczny, chorążyc nic nie mówiąc pocałował matkę w rękę i list przed nią na pulpiciku położył, a sam odszedł do kanonika. Chorążyna dobyła okularów pośpiesznie i zbliżywszy światło, czytać poczęła z zajęciem niezmiernem. Pan Aleksander oka nie spuszczał z jej twarzy, na której zrazu chłodne podziwienie, potem trochę wzruszenia, rozrzewnienie i litość się wypiętnowała... staruszka otarła łzę ukradkiem, myśląc ją zataić przed synem.
Kanonik nic tego nie rozumiał, ale że wcale ciekawością nie grzeszył i w cudze sprawy nieproszony się nie mieszał, zszedł na bok, pod pozorem pilnego interesu do panny Jamuntównej, która mu jakichś krupek dla ptaszków obiecała.
— Ale do kogoż to list? — spytała obracając na wszystkie strony chorążyna... chyba do Leona?
— Do Leona... — odpowiedział pan Aleksander...
— Biedna kobieta! — westchnęła staruszka — widocznie coś musiała ucierpieć... zawsze przez tę nieszczęśliwą słabość swoją... byle...
Przerwał rozmowę Doroszeńko, który także jakby