Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

Między nim a Bundrysem, który znacznie majętniejszy, umyślnie znowu prostego szlachetki grał rolę, kałamaszką jeździł, dziewczętom kazał posługiwać do stołu i w starym dworze nic odmieniać nie pozwalał, wieczne były spory i wzajemne prześladowania. Ale że Uchański, mimo swej śmiesznej choroby, którą prymasowską gorączką nazywał sędzia, był dobry i poczciwy człowiek, uczynny, serdeczny, a nadewszystko pełen sumienia i najwyższej bezinteresowności, cenili się oba i kochali.
Dawno się jakoś nie widzieli starzy przyjaciele, i zobaczywszy w miasteczku, przylgnęli do siebie zaraz.
— Sędziego kochanego! — zawołał jeden...
— Sędziego dobrodzieja — drugi.
— A cóż tu porabiasz?
— A jakaż to szczęśliwa gwiazda cię tu prowadzi!
I nuż w gawędę.
Było tam na placu, co zwykło na wsi występować przy pierwszem spotkaniu, zdrowie, gospodarstwo, interesa, narzekania, pytań mnóstwo, przypomnienia stare, aż nareszcie Uchański rozśmiał się, zdjął myckę którą nosił na głowie, do kolan się pokłonił Bundrysowi, i zawołał:
— A no! — powinszować tedy sędziemu wielkiej kolligacji; przecieżeś się przekonał, że taki panowie nie wszyscyć tacy, jakeś ich sobie wyobrażał; stanęło tedy na mojem.
— Co? jak? gdzie? którędy, jak się zowie? — cofając się zdumiony rzekł Bundrys.
— Wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi, co tu już taić? wszyscy o tem tylko gadają, można powinszować i jest czego. Bundrysowie górą! ho! ho!
— Ale, jak się zowie — ja ciebie zupełnie nie rozumiem — przerwał niecierpliwiąc się szlachcic, co to jest?
— No! no! nie bałamuć! starego wróbla nie złapiesz na plewę, winszuję, a nawet zazdroszczę.
— No! — czegoż? jak się zowie? czego? gadaj!