tych którzy się zniżali do niej, ale umiała podnieść głowę, gdy ją człowiek lub los chciał przygnieść. Lat tyle przeżytych w dobrowolnem niemał ubóstwie którem okupywała niezależność, nauczyły ją, że za drogo nabywa się dostatek, kiedy zań człowiek płaci sprzedając siebie. Dla syna nie pragnęła innego dobrego bytu nad ten, jaki mógł pracą własną uzyskać, a ożenienie bogate, raczej ją przestraszało, niżeli się uśmiechało. Myśl też że jej Jaś mógłby podstępnie pochwycić przywiązanie, aby niem dobić się do majątku, wywołując na siebie narzekanie czyjeś i wymówki nieskończone, rumieniec wstydu wywołała na twarz jej zmarszczoną. Nie mogąc już wytrwać dłużej w tej niepewności, następnego dnia doczekiwała Jana do północka, mówiąc pacierze w pierwszej izdebce: gdy wszedł, przywitała go poważnie.
— Słuchaj-no Jasiu, nam trzeba z sobą pomówić...
— O czem matko droga?
— Dużo jest do gadania, coś ty mi się robisz smutny — ludzie oczy mają, i gęby nie dla proporcji.
— No, cóż tam takiego?
— Ale bo dzień w dzień w Romaszówce, i po całych dniach u sędziego... moje dziecko... a ten słyszę ma córkę?
I spojrzała w oczy Janowi, który zadrżał i spuścił je na ziemię.
— Ludzie — dodała — gotowi cię posądzić, a juściż nie masz myśli im się narzucać? Niech ci stoi przed oczyma przykład ojca, który całe życie ciężko pracował, a nigdy się nie ugiął przed nikim, i po cudzą pracę nie sięgnął... Słyszę że plotą jakobyś tam miał się pokochać w sędziance, ale temu ja nie wierzę — zawołała staruszka — nieprawda Jasiu?
— To pewna — przerwał syn — że myślą nawet nie sięgnąłem nigdy tak wysoko... Ale stary potrzebuje mnie, jeździć każe, jest moim dobrodziejem...
— Tak, ale i jemu nie powstało pewnie w myśli, żebyś miał zwrócić oczy na jego córkę?... bądź Jasiu
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/195
Ta strona została skorygowana.