tylko im towarzyszyła, składając na ból głowy nieprzytomność wychowanki.
Uderzyło pana Aleksandra obejście Bundrysa, nagle zmienione, ceremonialne jakieś, zimniejsze, trochę pomięszania, szepty z panią Osmólską, narady, i widząc się nie w porę gościem, prędzej niż zwykle odjechał; gospodarz go nie zatrzymywał.
Wcześniej powróciwszy do Borowej, poszedł zaraz da matki, którą jak zawsze za krosienkami zastał; powitała go z uczuciem niezmiernem patrząc mu w oczy, jakby z nich chciała odgadnąć co się tam w Romaszówce stało.
— Wracam z Romaszówki — rzekł.
— A wiem. Zastałeś ich?
— Sędzia był, panny Konstancji nie widziałem.
— Nie wyszła?
— Mówiono, że chora...
— No! szczerze Olesiu... jakże, podoba ci się?
— Bardzo! — rzekł zimno pan Aleksander.
Chorążyna potrząsła głową.
— Nie! nie bardzo — odpowiedziała po cichu — o Bulskiej mówisz inaczej.
— Ale doprawdy... szacuję i przywykam do panny Konstancji.
— To jeszcze mało, moje dziecko.
— Gorzej podobno, że ona więcej patrzy na Jasia Bronicza niż na mnie i milej mu się uśmiecha — rzekł z niejakim żalem pan Aleksander.
— Co ty mówisz? — zawołała przestraszona chorążyna — ale bo po cóż go było wozić z sobą! Chłopiec malowany, śliczny! nie ma co mówić, roztropny... jak my to tegośmy nie porachowali! Nie bierz-że go z sobą więcej.
— A gdyby on tam miał zaleźć szczęście? — odezwał się pan Aleksander.
— To prawda — rzekła staruszka wzdychając — niechże się dzieje wola Boża, a! ale tak mi się chciało tej Kostusi dla ciebie...
— A mnie jej dla was — odpowiedział Aleksander
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/28
Ta strona została skorygowana.