Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/87

Ta strona została skorygowana.

szłość zostawia męty i osady, wonie i pamiątki, barwy i okruszyny — po za sobą.
Tymczasem piękna pani zdawała się nic nie widzieć, i nie wiele ją obchodziło co w Borowej się działo; oswoiła się ze swem położeniem, była jak w domu u siebie, śmiała się, rządziła, zmieniała po troszę obyczaje, szukała rozrywek, rozporządzała przez pana Aleksandra jak chciała. Każde jej słówko było rozkazem.
Dom też zmieniał się powoli i nowe żywioły poczynały wpływać na jego obyczaje: dawne patryarchalne stosunki Jamuntów z otaczającymi, przerabiały się na pospolite panów z rezydentami, nowi ludzie odepchnęli poczciwych starych przyjaciół, obchodząc się z niemi nie tak jak tu w Borowej zwykli, ale jak się z uboższymi na świecie, nie wiele na nich zważając obchodzą panowie. Nikt przy tych gościach śmiało po staremu odezwać się nie śmiał, nie usiadł, nie roześmiał się swobodniej. — Doroszeńko, Zbrzeski, Hończarewski, panna Jamuntówna, po raz pierwszy poczuli, że nie daleko od sług stali.
Ksiądz Ginwiłł obawiał się odezwać słowem szczerem i serdecznem, nie dla śmiechu, który go nie obchodził wcale, ale żeby nie dać powodu do poniewierki świętych prawd, i nie być kamieniem obrażenia; smutny, posępny, wynosił się z salonu po obiedzie, przychodził późno i rzadko, przesiadywał w domu i modlił się. On i chorążyna spoglądali na siebie, niekiedy jakby wzajemną boleść chcieli sobie dać uczuć... rozumieli się biedni. Humor staruszki zmienił się bardzo także: uśmiech pozostał na ustach, uprzejmość w obejściu toż samo, ale swobody dawnej nie było, a często zamyślała się tak, że po razy kilka ksiądz Ginwiłł i Jamuntówna powtarzać jej musieli nim usłyszała i opamiętała się o co im chodziło.
Proboszcz, zwyczajem swoim wyładowawszy kieszenie chlebem, już miał jednego dnia wysunąć się do dworku, gdy chorążyna oczyma znać mu dała, że chce z nim pomówić; wstrzymał się więc pod jakimś po-