wciskając się w nią tak, że się stała dla wszystkich potrzebną... Nikt lepiej nad nią nie potrafiłby zjednać sobie nieprzyjaznych, ośmielić przestraszonych, zastosować do życia ich, tak różnego przecie od tego w jakim ta kobieta kilkanaście lat wprzód spędziła. Nie widać było po niej ofiary, znudzenia, zdawała się spokojną i szczęśliwą. Chorąży po troszę nawet już się z nią godził, chorążyna wzdychała i bacznie przypatrując się, coraz nowe wynajdywała przymioty, ksiądz Ginwiłł milczał nic nie okazując po sobie; a pan Aleksander nie rozpatrując się w przyszłości, korzystał z dni jasnych, których pasmo tak niespodzianie się dla niego rozsnuło. I zima upłynęła tak powoli, wśród zwykłej ciszy i zwyczajnego życia, jak gdyby w nie żaden się obcy żywioł nie wcisnął.
Kryłów, który państwo Jamuntowie oddali Janowi, był niegdyś osobnym folwarczkiem na granicy dóbr ich od Romaszówki położonym, nabytym przez ojca pana chorążego, dla dogodzenia spadkobiercom ubogiego szlachcica, co się nim podzielić nie mogli. W położeniu leśnem, wioseczka oddzielna, składała się z chat dziesięciu, które, niedogodnie dla samych włościan uposażone były, a osobnego wymagały ekonoma z powodu oddalenia, ludzi ztąd później przeniesiono zupełnie do sąsiedniej wsi Zahonnego, a szmat ten ziemi porzucono prawie. W starym dworku na horodyszczu mieszkał leśniczy, zasiewał kawał pól dawniej dworskich, sznurki włościańskie zapuszczono lasem... Wioski śladu już nie było, pozostał stawik przy dworze z malutkim młynkiem otoczony olchami wiekuistemi, karczemka nadedrogą, bo tamtędy na jarmurki jeździli z Romaszówki do Borowej, maluteńka drewniana kapliczka przy domu, trochę zabudowań podtrzymywanych przez leśniczego, jaki taki ogródek z lipami, a w koło las i las jak zajrzeć, błota i niziny....
Jednakże opuszczony ów Kryłów wcale nie był złą