— A co ty wiesz, kto on jest? — spytała Hruzdzina.
— Et, co tobie w głowie? Co ma być? Takie dziecko, co go się pozbywają a na cudze ręce dają, aby z oczu szedł, wielką rzeczą nie może być... jakiś tam grzech ma na głowie, to też mu się nie wiedzie, a i drugim z nim.
— Otoż bajesz... ot bajesz — przerwała Hruzdzina — Gdyby to prawda była, szczęściłoby mu się, a właśnie, że bieda z nim i koło niego, musi być poczciwie urodzony, tylko mu niepoczciwi krzywdę chcą uczynić.
— Babo, babo! — zawołał Hruzda — już ty siebie ani mnie nie durz.
— A no, cóż się stało? co? gadaj! — ocierając ręce z ciasta i wołając dziewki, aby ją wyręczyła, rzekła Hruzdzina, która stała przed mężem w postaci sędziego indagującego — Gdzież bo jest Janek?...
— Bodaj aby nie w rękach włodarza albo karbowego, bo go pochwycili do dworu... panicza pono bawiąc się trzasnął czy coś... Hruzdzina załamała ręce.
— A tyś go tak dał poprowadzić! — krzyknęła — i nie ujął się za dziecko, i nie ratował wychowańca! A toś bo już taki ciemięga...
— Dobraś ty! ja mam pod bizuny iść za przybłędę? Co ja się mam za cudze dziecko ujmować?
— A może niewinny... a toć smarkacz! — wołała Hruzdzina — czyż się godzi dopuścić, aby go katowano?
— No to idź ty i wyrwij z ich rąk swojego faworyta, bo że ja nie pójdę, to pewna. — To mówiąc Hruzda dla tem większego przekonania żony zrzucił z siebie sukmanę i czapkę, siadł za stół, łokcie oba oparł na nim i zamilkł.
Nie wiele też myśląc stara pomruczała coś pod nosem, pokiwała głową, zarzuciła na ramiona przyodziewek i wyszła... W ulicy zaczynało zmierzchać, a był wieczór późnego lata, po świętej Annie, więc chłodnawy... Chmury dzienne układały się pasiasto do snu na widnokręgu... W wiosce słychać było wrzawę dnia kończącego się, skrzypienie studzien, ryk bydła, otwieranie wrót powracającym od robót w polu, i śmie-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.