Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Zastał ją na progu oczekującą, schwyciła go zaraz za rękę.
— Poczciwy mój Bronisz — zawołała — ty tu jesteś jeden człek z głową, na którego rachować można i zwierzyć mu się godzi... Byłeś świadkiem wszystkiego... Pani rozmarzona, spłakana... poruszona... Co to jest? co może być? mów... Nigdy mi się głupim gadaniom wierzyć nie chciało... ale to znamię... złym ludziom... wszystko możliwe... któż wie, kto ten chłopiec...
— A pani Łowczyna dobrodziejka — rzekł Bronisz — jam się też przez całą tę drogę myślami namęczył... Bóg jeden wie, co to jest, ale dochodzić trzeba...
— A! śledź! dochodź! byłbyś dobroczyńczą tej kobiety — rzekła łowczyna... — Ja co myślę, tego powiedzieć sama przed sobą się boję. Podskarbica nie winię, ludzie czasem chcą myśli pańskie zgadywać i gotowi choć na zbrodnię. Brzeskiego waćpan znasz... Bronisz głową kiwnął milczący.
— Łowczyno dobrodziejko, zawczasu ani mówić nic, ani obiecywać nie mogę, proszę się spuścić na moje gorące do pani przywiązanie... zrobię... co sumienie i rozum podyktują.
Pocałował w rękę staruszkę i wyszedł. Mrok padał... Od zamku, w którym mieszkała ex-wojewodzina, a któryby dziś właściwiej pałacem się już był mógł nazywać, lipowa stara aleja wiodła do miasteczka, do którego niedochodząc stała plebania, przy niej kościół i cmentarz... Bronisz pospieszył na plebanią do proboszcza... Był nim starzec, niegdy obowiązany rodzinie wojewody, człek zacny, pobożny, spokojny, ale wiekiem i chorobą złamany. Zastępował go w kościele i parafii wikary z Krakowa przysłany, czynniejszy nad tego, którego dla rozległych wsi, do kościoła należących, że je ciągle objeżdżać musiał, rzadko w domu było zastać.
Staruszek przywitał Bronisza jak syna... zaczął o podróż rozpytywać, o zdrowie pani, o Kraków, o nowiny... Wszystko to zbyło się słowy krótkiemi... Bro-