Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ to nie może być — rzekła — w biały dzień... nie byłby tak głupi, żeby się dać tak wyprowadzić... I gdzieżby zbójcy czas mieli dowiedzieć się, zasadzić...
— A cóż się z nim stało?
— Któż to może wiedzieć — westchnęła Maciejowa. — Jejmość się módl do św. Antoniego Padewskiego... daj na mszę... chłopiec, choć go głupim nazywali, wcale był roztropny... nie dałby on się tak wziąć. Może się gdzie zawieruszył... może gdzie zapędził? kto to może wiedzieć... Przecieżby uchowaj Boże takiego nieszczęścia, jakiś ślad się znalazł.
Hruzdzina jednak, mimo tych perswazyi i uwag płakała a zachodziła się, ciągle powtarzając, że tego nie przeżyje... Słysząc te szlochy wyszła do niej i pani Brzeska, uwiadomiona już znać o wszystkiem, starając się kobiecinę pocieszyć... mało to wszakże pomogło...
Drugiego dnia wieczorem, już o swej sile nie mogąc się dowlec na Prądnik, Hruzdzina przysiadła się na wóz sąsiada, który ją złamaną tem nieszczęściem do domu odwiózł.
Gruchnęło tedy po całem mieście, w którem wczoraj o nadzwyczajnem szczęściu chłopca rozpowiadano, iż go już nie stało, i znać źli ludzie ułakomiwszy się na dukaty, których lik znacznie powiększono, gdzieś dziecko niedoświadczone zawlekli i zabili.
Szczególniej Materski głośno z tego powodu wykrzykiwał przeciwko niedbalstwu i nieładowi panującemu w mieście, w którem bezpieczeństwa nie było... Pani Salomonowa świadczyła, iż trzysta czerwonych złotych z łańcuchem zostawił u niej rano, że poszedł był tylko na miasto mając wieczorem powrócić, a więcej go już nikt nie widział... Domyślali się niektórzy, iż mógł do Wisły się pójść kąpać i utonąć. Trafiały się często podobne wypadki. Do trzeciego dnia słaba jeszcze jakaś była nadzieja, ale i ta znikła, gdy pomimo poszukiwań, które gorączkowo i zapalczywie robił Materski, nic odkryć nie potrafiono... Hruzdzina gorzko swe dziecię opłakiwała... Najgorliwiej pono jednak ze wszystkich krzątał się pan Podskarbic, mąż ex-wo-