gólniej w tym celu, aby trochę zaniedbane stosunki odświeżyć, królowi się przypomnieć i dawnych towarzyszów broni, a dziś pedogrą utrapionych inwalidów nawiedzieć, zaledwie stanął, ekwipaż miejski najął i na publiczną audencyą do zamku pojechał. Tam mu było najłatwiej dowiedzieć się o znajomych, powziąć języka i termometrowi dworskiemu się zblizka przypatrzeć. Nie omyliły go nadzieje... na schodach bowiem zaraz schwycił go w ramiona jeden z tych, co z nim najdłużej za granicą hulali. Spojrzeli na siebie po długich niewidzenia latach, zmierzyli się oczyma i stanęli smutnie zdziwieni.
— Tyżeś to kwiecie młodzieży? — zawołał otyły kasztelan, którego peruka zakrywała łysinę, ale rubinowego nosa barwę podnosiła zarazem do zbytku — tyżeś to ulubieńcze niewiast... uwodzicielu... motylu? gdzie twe skrzydła?
— Mógłbym cię podobnie zaapostrofować — odparł podskarbic, — ale ci się wypłacę wspaniałomyślnie, zaręczając, że gdybyś nie napęcniał, nicbyś się nie odmienił, humor i głos pozostał!
Uścisnęli się czule i syknęli. Kasztelanowi strzykało w nodze; podskarbic, gdyby nie laska, na swoich ustaćby dłużej nie mógł.
— Cóż ty tu porabiasz? — spytał kasztelan.
— Przybyłem dowieść prezencyą moją, żem nie umarł.
— Gdzieś ty się zakopał? Przyznaję ci się, żem doprawdy posądził cię o zupełne ustatkowanie...
— A! licha tam! — rzekł podskarbic — wiesz przysłowie o skorupie...
— Nie tylko je wiem, ale go na sobie doświadczam... Idziesz się królowi zaprezentować?
— Tak jest...
— A! uśmiechnie ci cię, obsypie grzecznościami... lecz cóż kiedy to... l’eaux benite de la cour! Jeśli masz interesa... gdzieindziej pukać potrzeba...
Szli powoli po schodach, a tymczasem mijali ich witając inni przybywający z kolei, którym podskarbic
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.