Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

przypominać się musiał. Wiele dlań było twarzy nowych, niektórych widział chłopakami niedorosłymi, innych znał rodziców... wszystko mu smutnie wiek jego przypominało. O większą część figur kasztelana pytać musiał...
— Niestety, braciszku — rzekł w końcu — kiedy ja o innych pytać muszę, nasuwa się wątpliwość, czy i o mnie też wielu nie spyta... Jestem w świecie żywych jak umarły, który z grobu powraca...
Westchnął; wchodzili na próg właśnie; niedaleko od progu stał w wykwintnej barwie królewskiego dworu wystrojony blondynek, postawa nader zręczna, uśmieszek na różowych ustach, oczy wielkie niebieskie, czoło szerokie białe, twarz rysów szlachetnych i szlacheckich. Nawet ciemny rodzinny znak pod uchem nie szpecił go wcale, oczekując, ażeby podstarzał, bo w późniejszym wieku brodawki, pieprzyki i znamionka nie miane za młodu, mszczą się za to, że je młodość rumieńcem zabiła...
Od chwili, gdy go podskarbic spostrzegł, już oczów oderwać od niego nie mógł. Zmieszał się nadzwyczajnie pobladł, sparł na lasce i zmienionym wielce głosem, targnąwszy za suknię kasztelana... począł natrętnie pytać.
— Któż to jest ten chłopiec? kto ten chłopiec? na miłość Boga? kto to taki?
— Ale to paź królewski... Czemże cię tak uderza?...
— Jak on się zowie? jak się zowie? — domagał się natarczywie podskarbic.
— Pan Jan, albo jak go tu zwać zwykli, Janek Leliwa...
— Leliwa! Leliwa! jakto Leliwa?... I zamyślił się posępnie.
— Co ci jest? dla czego ci on tak wpadł w oko!
Podskarbic odciągnął na stronę przyjaciela.
— To osobliwsze, to okropne podobieństwo... — zawołał.
— Do kogo?
— Do pierwszego męża wojewodzinej, teraźniejszej