Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

wów... Bóg ma w swej opiece; losy ich moich ostryg nie warte.
I pociągnął go za sobą.
Po scenie w karczmie na gościńcu i rozstaniu z Brzeskim, który szydersko ofiarował się na przekór już jechać za podskarbicem do Warszawy, nie spodziewał się on wcale, aby mu się dawny plenipotent istotnie tu miał stawić; zdziwiony więc był nie pomału, gdy sługa nazajutrz Brzeskiego oznajmił.
— Czegoż jeszcze ten stary łajdak chce? chyba żebym mu skórę wygarbować kazał! — zawołał podskarbic. — Puszczaj go; ciekawym...
W progu ukazał się powołany... Dawny pan podniósł nań oczy gniewne — Czegożeś tu jaszcze?
— A kazałeś mi pan jechać za sobą, więc jestem. Mógłbyś pan sądzić, że się go lękam, a ludzie myśleć, że go istotnie okradłem... Tandem mnie pan masz... Jesteśmy dziś oba równymi obywatelami rzeczypospolitej, jest sąd, są trybunały, masz co pan do mnie, to się rozprawmy...
— Zgago ty jakaś stara, przebrzydła! — mruknął podskarbic — powiadam ci, nie próbuj mojej cierpliwości. — Brzeski ręce założył na piersi i stał.
— Czego chcesz?
— Ja pytam, dla czegoś mi tu jechać kazał!
Podskarbic rzucał się w krześle — Powiesz mi czy nie, coś z nim zrobił?
— Z kim?
— Z chłopcem...
— Nicem z nim zrobić nie mógł, bo o nim nie wiem.
— To ja ci powiem, że ja o nim wiem! ja wiem! — krzyknął pięścią uderzając w fotel podskarbic — ha? rozumiesz?
— Jeszcze nie — odparł spokojnie Brzeski.
— Tak jest, sam los mi go wskazał; pytałem cię tylko dla wypróbowania, natura go napiętnowała, skryć mu się trudno, chociażeście go dobrze pod pańskie skrzydełko przytulili, ale i tam go może ludzie znaleźć potrafią.