— A łzy tej kobiety?
— Dajno pokój, to są romanse — zawołał podskarbic — mówmy o tem, co jest.
Dumny pan zbliżył się do sługi.
— Co on myśli czynić z sobą?
— Któż to on? — rzekł Brzeski.
— Nie nudź mnie i nie doprowadzaj do niecierpliwości, gdy aż nadto rozumiesz. No, on, ty przecie wiesz o nim.
— Ja tam nic nie wiem — bąknął kuternoga.
— Czuję się w obowiązku pewnej restytucyi, a radbym, żeby sobie gdzie ztąd daleko ruszył. Rozumiesz... Niech się wybierze do... do... no! dokąd chce, byle daleko; dam mu pomoc... mogę mu coś ofiarować.
— Ani ten on nie przyjmie, ani ja mu będę śmiał to proponować...
— No, cóż z sobą robi?
— Albo to ja go prowadzę... Zrobi, co zechce...
— Przyszléj go do mnie...
Brzeski potrząsł głową — Nie pójdzie, i ja go nie poszlę.
— Patrzże tylko, stary ty bigocie — zawołał zniecierpliwiony podskarbic — że ty przez źle zrozumianą o niego troskliwość gubisz go. Przecież go nie zjem. Dałbym mu do kaduka jakie tysiąc czerwonych złotych, żeby się z kraju wyniósł. Hm? Dwór saski zawsze jeszcze pamięta straconą Polskę... pełno tam naszych, znalazłby protekcyą, przyjętoby go do wojska...
— Tak! śliczna planta! — rozśmiał się Brzeski — ale do czego jemu to wszystko? Gadajmy otwarcie, kiedy już o tem pan mówić każe. On młody, pan stary... są świadki i dowody, co się stało; póki pan żyjesz, milczymy... a potem... on swe prawa odzyszcze...
Podskarbic aż się rzucił.
— Niedoczekanie wasze! Ja żyć będę, tyś starszy odemnie, a gdy ciebie nie stanie, jak dowiodą? jak?
— To moja rzecz — spokojnie dodał Brzeski. — Jam starszy, ale pan żyłeś nie szczędząc życia, a ja sobie pomaleńku... Toć zobaczemy, co Bóg da. — Zimna
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.