Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz jakimżeby sposobem ono ocalone być miało? Cały szereg przypuszczeń przesunął się po głowie kobiety nieszczęśliwej, której wzruszenie słowa już mówić nie dało...
— A! moja najdroższa pisarzowo — rzekła nakoniec zdobywając się na słów kilka — jakiż ja dzień pamiętny życia mojego jestem ci winną! O droga siostro moja... jakżem ci wdzięczną! Gdy komu Bóg szczęścia nie dał... jakże słodko choć cieniem jego i widmem się pocieszyć...
I zaledwie na mgnienie jedno odwróciwszy wzrok od Jana wracała doń oczyma chciwemi... a drząca jej ręka wyciągnęła się bezmyślna... mimowoli, by pogłaskać złote jego włosy... Ewunia siedząc z bólem patrzała na tę scenę, tak prawie poruszona jak ex-wojewodzina...
— Ale któż byli twoi rodzice... poczęła pytać natarczywie ex-wojewodzina...
Janek wiedział, że nie wszystko mówić powinien, bo go Brzeski o to zaklął, gdy z nim się naradzał; nie chciał wszakże kłamać. — Rodziców nie znałem — odezwał się — Zostałem sierotą mając lat niespełna cztery.
— W tym wieku, gdy ja mego Jasia straciłam! — zawołała pani. — Mój Boże, w głowie mi się zawraca?
— A nie pamiętaszże nic, nic, z pierwszych dni twojego dzieciństwa...
— Prawie nic — rzekł Janek — bo później oddano mnie do chaty wieśniaczej, gdzie się wychowałem po śmierci rodziców... Z lepszego bytu, z pierwszych lat, nie pozostało mi tylko jedno... prawdziwie dziecinne... wspomnienie, którego się wstydzę. Ja, co ani oblicza matki, ani twarzy ojca przypomnieć sobie nie mogę, pomnę czerwoną ze złotemi galonami sukienkę, z której gdy mnie... rozbierano...
Ex-wojewodzina krzyknęła straszliwie, podniosła się i rzuciła na piersi Janka... Mój syn! moje dziecko... Cud Boga żywego! To on! on żyje...