Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

Było właśnie południe jednego dnia jesieni, gdy do mieszkania zapukano; gospodyni poszła nie rzuciwszy marchwi, którą skrobała, otworzyć. W progu stał klecha, zarazem będący organistą i nauczycielem szkółki w jednej ze wsi okolicznych. Był to dawny wychowaniec ks. kanonika, człek dobry, ale na którym przecież Hodowski się zawiódł, bo dalej nad klechę nie postąpił. Znała go gospodyni pauprem jeszcze, i nic nie odpowiadając na pozdrowienie, poszła do drzwi zapukać; po chwili ks. Hodowski otworzył gościnny pokój i w ciemnej sieni począł się przypatrywać przybyłemu.
— A! to wy, panie Grzegorzu? A no chodź — rzekł — co cię tu przygnało?..
Klecha pocałował w rękę kanonika i wsunął się kłaniając... Niech będzie pochwalony.
— Ty wiesz kochanku, że ja nigdy czasu nie mam — dodał Hodowski — mów a nie bałamuć. Ars longa, vita brevis.
— Ja to za sierotą do dobrodzieja... ale to cała historya.
— Cóż ty chcesz?
— Jak w dym idź, o pomoc dla biednego chłopca.
— Cóż to tam za chłopiec...
— Sierota i biedota...
— Mało sierot na świecie... a zdolny? — spytał kanonik.
— O ile ja mogę sądzić, to bardzo, bardzo — rzekł klecha... Nic nie umie, ale taki umysł świdrowaty.
— Hę? świdrowaty? hę? — rozśmiał się profesor — jak ty to mówisz? hę? zkąd ty to wziął? dalipan... Świdrowaty!!.. świderliwy!!.. świdrujący!!.. jak sobie chcesz, dosyć żem cię zrozumiał... Świdrowaty twój... co zacz? co zacz?
Klecha westchnął... Kiedy bo to by długo gadać potrzeba... a inaczej to ksiądz kanonik mnie nie zrozumie...
Hodowski ruszył ramionami, cofnął się od progu do pokoju gościnnego, usiadł na krześle zaraz przy