rodzaj piecyka wiele nie obiecującego... a okno światła dawało tyle, ile go ściśle było dla studenta potrzeba.
— Otwórz okno, niech powietrze wejdzie — zawołał kanonik — i trochę przymieść trzeba.
Klecha zrzuciwszy pychę z serca, zamiatać począł... nikt go nie widział. Hodowski znalazłszy podarty papier użył go do ścierania, opatrzył kąty wszystkie...
— Jeszcze tu nie jest tak źle — szepnął — jak myślałem. A młodość! ho! ho! dla niej to parada! Chłopiec ze wsi, wszakci w szopie i na wyżkach sypiał. Parada! parada!! Czego mu ma źle być!..
— Będzie doskonale! — dodał klecha.
— Ale pewno! młodość! młodość! mościdzieju — rzekł profesor — jak król Midas wszystko, czego dotknie, w złoto obraca... Siana albo słomy Maciejowa się postara... Siennika wiem, że już niema, ale się obejdzie! nakryć... no! nakryć czem dam... Dzbanek do wody jest ten, któremu nos utłukli... ale bez niego się też posłużyć może... miskę kupię... Ot i cała ceremonia... Hę?
Klecha skończywszy zamiatanie głową potwierdzał tylko...
— Przyprowadźże chłopca, wszystko gotowe — rzekł Hodowski — tylko słuchaj, nastrasz go dobrze, żem srogi, żem bardzo srogi, aby znał mores. Niech przyjdzie z tem wrażeniem... rozumiesz, że srogi jestem... Druga rzecz...
Kanonik przerwał i kiwnął głową. — Resztę ja mu sam powiem... tylko go przyprowadź...
Klecha znowu w rękę pocałował staruszka, miotłę zabrał, aby ją odnieść na miejsce, bo Maciejowa nie znosiła nieporządku, i zeszli tak nadół... milczący... Kanonik odprawił dawnego wychowańca, a sam wrócił do książek.