konny, który się przed chatą zatrzymał... Woźnicy widać nie było. Hruzdzina podawszy obiad właśnie wyszła do dworu za jakąś sprawą, gospodarz sam pozostał w chacie... Drzwi się otwarły i mężczyzna okutany płaszczem siwym wtoczył się do izby... Twarz miał zasłoniętą kapeluszem szerokim... ale uderzyło to Hruzdę, że na nogę napadał. Gdy z głowy zdjął przykrycie, pokazał się nie młody, wysiwiały już, ale tenże sam człek nieznany, który przed dziewięciu laty Janka przywiózł i więcej się on nie dowiadując porzucił. Hruzda jeszcze się wahał, gdy ten pozdrowił go od progu i począł. — A cóżeście to mnie nie poznali, czy co?
Hruzda ramionami ruszył. Albośmy to znajomi? — rzekł umyślnie — ja was nie znam.
— Jakto? — zawołał szlachcic — jamże to przecież ten sam, com wam dziecko tu dziewięć lat temu na wychowanie oddał!
— A no, a co! — rzekł Hruzda. — Dopiero po latach dziewięciu przypomieliście sobie to, a mieliście przecież co roku płacić i ordynaryą dawać... a myśmy ani pieniędzy, ani zboża dziewięć lat nie widzieli.
Szlachcic się za trzos pochwycił, który u pasa miał zawiązany. — Miałem nieszczęście — rzekł — zapędziłem się do krewnych na Ukrainę, i tam mnie Kozactwo pochwyciło... miałem przygody straszne... Jam temu nie winien nic... Jak skorom się uwolnił, wnet oto podążyłem do was z pieniędzmi... zapłacę za wszystko...
Hruzda popatrzał się na trzos i poskrobał się w głowę.
— A gdzież chopiec? — spytał szlachcic rozglądając się dokoła. — Na to pytanie stary nie wiedział co odpowiadać. Stęknął. — Wszak broń Chryste, nie umarł?
— E! żyje, żyje, nic mu się tam nie stało — odparł Hruzda — a no od kilku dni go tu nie ma, bo panicza naszego poturbował, chcieli go ukarać, a że dumna dusza, bić się nie dał i w świat poszedł. Długo to nie potrwa, tylko co nie widać jak wróci.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.