Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

Nieznajomy koso spojrzał na mówiącego. — Ot to mi prawicie — zawołał — banialuki jakieś.
— Jak Bóg Bogiem prawda.
— Toć przecie wiedzieć o nim musicie?
— Ja nie wiem, moja to może tam co i wie.
Zamilkli oba... Hruzda poglądał na trzos, ale szlachcic dowiedziawszy się, że chłopca nie było, płaszczem go zakrył i już się z wypłatą długo nie spieszył.
— A gdzież wasza gospodyni? — spytał.
— Poszła na wieś.
— Poczekam chyba aż wróci — ozwał się siadając znowu nieznajomy — bo tak z niczem odejść nie mogę... muszę wiedzieć, co się z dzieckiem stało...
Hruzda poszedł do okna obojętny przypatrywać się, czy słoty nie przepędzi wiatr; ale lało ciągle strumieniami, a Hruzdzinej jakoś widać nie było.
— A jakże, z chłopcaście byli kontenci, czy nie? — zapytał po chwili przybyły — jakże wyrósł, czy pracował? czy niewisusowaty?
— Ja wam o nim nic dobrego nie powiem — mruknął Hruzda — jam go nie lubił... choć Bogiem a prawdą pracowity był i roztropny, przecie go ludzie przezwali głupim Jankiem...
— Dlaczego?
— Et! bo się zawsze dopytywał o coś, a wiedzieć chciał więcej niż drudzy... Zresztą... niczego chłopak, tylko hardy... o! bata mu było potrzeba, a baba go moja tknąć nie dawała. Cała bieda z tego poszła...
— Więc też ona może doradziła mu i ucieczkę, albo go sama schowała? — odezwał się nieznajomy...
Hruzda nie chcąc ani żony obwiniać, ani jej uniewinniać, ruszył ramionami. Obejrzał się po chacie, wyjrzał oknem i szepnął: — Kto ją wie, może baba i wie co o nim... to ją sobie pytajcie, przedemną się ona nie przyzna.
— A jak się wam zdaje?
— Mnie się zdaje, że to jej sprawa... bo dziecko jak własne kochała...