— No i dopomogła mu do ucieczki?
— A może — mruczał Hruzda — kto ich wie.
— Dokąd? jak sądzicie?
— Albo ja wiem... nic nie wiem... Przedemną żebym ją ubił nie powie.
Szlachcic się zadumał. — Poczekajmyż na babę — zawołał — przecie powrócić musi.
Konie stały na deszczu ponakrywane derkami; gość dobył z pod płaszcza flaszki, którą miał na sznurku, i dopomniał się chleba. Ot, gospodarzu — rzekł — napilibyśmy się wódki...
Hruzda nigdy nie był od tego, splunął skłaniając głowę. Nieznajomy rachując może na to, iż wódka gębę otwiera, przepił raz i drugi do gospodarza... Siedli zajadając chlebem z solą, do którego główka też czosnku się znalazła. Hruzda nie był człowiekiem bardzo bystrym, przecież dziwnie go ten po latach dziewięciu znowu zjawiający się gość niepokoił. Jął mu się więc przypatrywać bardzo uważnie, domyślając, że może nie był tym, za którego chciał uchodzić. Spojrzał na ręce: opalone były, czarne, nie pańskie, ale też nie zapracowane jak chłopskie. Znać człek ten albo wojskowo, albo koło pola służył i pracował lub drugich dozorował. Do tego też najpodobniejszym był. Twarz miał ponurą, wyraz jej teraz jeszcze surowszym wiek uczynił... Brwi narosły mu nad oczami. Na czole od upałów snać, póki kapelusz zakrywał, skóra była bielsza, niżej opalona i od wiatru aż stwardniała. Odzież na nim porządna a nie wykwintna... dostatnia była a nie wyszukana. Płaszcz z grubego sukna, buty kozłowe, pas skórzany... Wyglądał na włodarza, albo rządcę lub kawalkatora... Mowa też zdradzała obyczaj dworski...
— Coś wasza baba nie powraca! — rzekł gość — napijmy się no raz jeszcze na tę słotę... Napili się.
— Mówcie mi o chłopcu — dodał nieznajomy — wyście go nie lubili, jako sami przyznajecie, rychlej się od was prawdy dowiem. Zkądże mu ta buta rosła, kiedy wiedział, że jest chłopskiem dzieckiem a sierotą?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.