— A kat go wie — rzucił Hruzda... jam mu rogów przycierał, ale nie pomagało... Baba go psuła, jakby jedynaka... Jeśli kto winien, to ona... Myśmy też już po dwóch, trzech leciech nawykli go byli za swego uważać, boście się wcale nie zgłaszali, aniście parę puścili.
— Bom nie mógł — mówił szlachcic — na trzeci dzień po zostawieniu go u was spotkała mnie bieda.
— Osobliwsza rzecz — wtrącił Hruzda — i właśnie w kilka dni potem, gdy jego nie stało... wyście się do nas zjawili?
Szlachcic ręką po stole uderzył. — A com ja temu winien! Mało się to rzeczy tak składa!.. Człowiek losom nie panuje, a losy jemu... Jakem tylko się zwolnił, przybiegłem...
Drzwi chaty otworzyły się, i Hruzdzina fartuchem okryta weszła. Otrzęsła się z deszczu. — Niech będzie pochwalony...
— Cóż to, matko? nie poznaliście mnie? — spytał wstając podróżny. — Jam ci to waszego Janka ojciec przybrany.
Baba stanęła wryta i ręce załamała... Po dziewięciu leciech pierwszy raz... przyszliście się dowiadywać dopiero o niego. W porę — zawołała... a toż go nie ma...
— Wiem już wszystko, i to także, że wy wiedzieć macie, gdzie się on obraca...
Na twarzy starej kobiety widać było jakby chwilkę wahania się i niepewności, zdawało się, że nie wie, co odpowiedzieć lepiej, że rachuje, czy dla chłopca szczęśliwiej będzie dostać się na ręce tego opiekuna, czy zostać tam, gdzie był. Wpatrywała się w twarz przybysza i walczyła z przywiązaniem do dziecka.
Wygląda nie zbyt dostatnio — mówiła w duchu — niewielkie szczęście mu dać może, a sam mówił, że to dziecko cudze i że je wziął tylko z litości. Zaprzęże do pracy, odciągnie gdzie daleko... poprowadzi za świat...
Pomyśliwszy tak chwilę odparła smutnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.