Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

czął się kłócić, wkrótce jednak wątpliwość jakaś zrodziła się w jego umyśle... zwolniał, zadumał się... i choć kwaśny dozwolił babie w szmatkę zawiązane talary schować, podpatrzywszy tylko, gdzie je skryła... Nie chciał się już z nią kłócić, ażeby nie utrudnić dobycia z niej wiadomości o głupim Janku.






Ksiądz kanonik Hodowski siedział w bawialnym pokoju w krześle, a przed nim w progu stało chłopię ciekawemi oczyma latając po kątach, zdumione, przestraszone nieco... a nadewszystko pociągnięte widokiem tylu rzeczy o których dotąd wyobrażenia nie miało.
— Jakże cię nazywano, moje dziecko? — odchrząknąwszy i przybierając postawę poważną odezwał się profesor — jak cię nazywano?
— Mnie, na wsi, proszę księdza dobrodzieja, nazywali głupim Jankiem.
— Jakto głupim? — rozśmiał się w naiwności profesor... dlaczegoż głupim?
— Musi być dlatego, że oni głupsi jeszcze byli odemnie — ozwał się Janek.
— A to, jak Chrystusa Pana kocham, odpowiedź doskonała! doskonała! — rozśmiał się kanonik... i podszedłszy pogłaskał go pod brodę...
— Któż twój ojciec, kto matka? mów śmiało...
— Ojca i matki nie znałem — westchnął chłopak — moja przybrana poczciwa, co mnie wychowała, mówiła mi, że jakiś szlachcic oddał im dzieckiem na wychowanie...
— A ty tego nie pamiętasz?
— Bardzo mało... jakby przez sen! — rzekł chłopak topiąc oczy w ziemię.