Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

Floryańskiej ulicy, gdy przestraszona wielce postrzegła męża, który dnia tego wcale na targu znajdować się nie miał, przekradającego się drugą stroną. Łatwo jej było odgadnąć, że ją szpiegował, i w trop pospieszyła za nim, aby się przekonać, czy wprzódy za nią chodził. Hruzda pochwycony na uczynku zmieszał się nieco, ale baba miała nad nim długiem pożyciem ustaloną władzę, wiedziała też, jak się z nim obejść... Udała, że nie rozumie, o co chodzi, i wesoło go powitawszy zaprosiła do szyneczku. Hruzda oprzeć się nie mógł.
— Słuchaj — rzekła mu przy pierwszym kieliszku — przyszłam do Krakowa księdza się zapytać, czy my sumiennie pieniędzy nam zostawionych użyć możemy, bom ich na sumieniu mieć nie chciała... Ksiądz rozgrzeszył, talary sobie weź, byleś ich nie przepił... stanie na parę koni... Gdyby się chłopiec znalazł — dodała — byłoby co innego... trzebaby może coś jemu z nich oddać, ale o tym biedaku wieści nie ma...
Hruzda popatrzył na nią.
— Cóż robić? — rzekła kobieta — trzeba się zgodzić z wolą Bożą, niech go sobie sam szlachcic szuka... a nam co do tego!
Hruzda głową potakiwał... Zdawało się, że chyba o schronieniu nie wiedział.
Nie był on wcale do rozmowy skłonnym na trzeźwo, a napiwszy się mruczał tylko, słowa z niego dobyć było trudno, spiewał czasami, mówił mało. I tym razem kieliszek obracał zasępiony... A to bieda — mruknął nareszcie.
— Z czem? — spytała żona.
— Ten szlachcic tu za naszemi plecami gdzieś musi być, bo go w rynku spotkałem...
— To go się zbędzie lada czem — szepnęła Hruzdzina — tylko sam już nie idź... ale razem...
Domawiali tych słów, gdy kuternoga w progu się ukazał, oczyma po szynku ich szukając. — Otóż jest — rzekł Hruzda... Kobieta podeszła sama ku niemu.