Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

Chłop też się rozsierdził. — A to jędza! — zawołał... a to jędza... Chłopiec ci milszy niż ja i dom...
— Chłopca pan Bóg na opiekę naszę zdał... Rób jak ci się widzi, ale pamiętaj, com rzekła... mnie życia nie wiele już zostało... tak z niem, jak bez niego.
Po tej rozmowie Hruzdzina markotna poszła z płaczem do alkierza, a Hruzda się zamyślił... i pociągnął do szynku... Upłynął jakiś czas, kuternoga się nie pokazywał. Hruzda znowu na targ pociągnął do Krakowa... Miał trochę owsa na sprzedaż, kupił go właśnie woźnica jakiegoś duchownego i kazał wieść na na Wiślną ulicę. Gospodarz pociągnął zwolna... Po drodze... jakby na umyślnie... nawinął się, kto? kuternoga... Hruzda czapkę zdjął.
— O! toście wy tutaj! — zagaił szlachcic — a z czemże?
— Z owsem, ale już sprzedany...
— Co tam słychać?
— Głucho, nie ma nic.
— Chłopiec się nie znalazł?
— Gdzieby zaś! gdzieby... ani śladu! Ino mi się zdaje, że jak był głupi Janek ciekawy... pewnie musiał do miasta pociągnąć...
— Zkądże wam to? a mówiliście przecie, iż na wsi pewnie jest?
Hruzda ramionami dźwignął i zamilkł.
— Macie jaką poszlakę?
Gospodarz konia zaciął, pokłonił się i skończył zwykłem: Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus...
Ale kuternoga szedł za nim... zadumany... jakby wspomnienie chłopaka ocuciło coś mu w sumieniu.
— Gospodarzu... hę? gospodarzu! — zawołał nań — oto tu szynczek... chodź... kieliszek wódki na chłodny czas nie zawadzi...
Miał to do siebie Hruzda, że wódce oprzeć się nie mógł, obawiał się jej, a ciągnęła go... Koń był nawykły stać spokojnie i drzemać. Szynczek pod Trębaczem otwarty nęcił do siebie.