Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

ni, tylko siły nabrał... Chorych uzdrawia, umarłych wskrzesza...
Brzeski niosąc lampeczkę do ust uśmiechnął się...
— A co? a co? — dodał Materski. — Mówią o winach tokajskich i innych, że to perfekcya napojów, a ja powiadam, że nie ma jak miód, tylko nie taki, jaki dziś pertolą... W klasztorach to miody były... ej... panie...
W tej chwili brzęknęło coś potłuczonego w drugiej izbie, i Materski ścisnąwszy pięście wyleciał wnet spełniać obowiązek swój karny. Brzeski został sam, bo Janek był odszedł, siedział jednak tak, iż chłopca mógł widzieć i wpatrując się w niego o miodzie zapomniał...
Kiedy i jak wyszedł, nikt nie spostrzegł, znalazła się butelka zaledwie poczęta na stole, a Janek ją nanowo zakorkowawszy, o nazwisko gościa spytał gospodarza, doniósł o niedopiciu i zachował resztę dawszy jej na szyję znaczek.
— Myślałem zawsze — rzekł Materski — iż to jest rozumny człek ten Brzeski, a to osieł. Jakże takiego miodu nie dopić... porzucić! Gdzieindziej by to gawiedź wychlała i tyle... Żeby nie Janek, toby ten święty miód poszedł na paskudne gęby... Toć grzech...






W dni trzy potem nad wieczór zjawił się nakuliwając pan Brzeski, tylko już nie sam... Z nim razem przybył drugi mężczyzna słusznego wzrostu, pańskiej miny, przy szabli, lecz tak okutany i kołnierzem zakryty, iż mu tylko nos czerwieniejący widać było...
U Materskiego trafiało się różnie, miał gospodarz za zasadę szanować incognito... Nie jeden dygnitarz,