Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

— I na co ci to?
— Proszę pana, ja nie wiem — zawołał Janek — ale mi się zdaje, że człowiekowi nauka, jak roślinie słońce potrzebne. Dusza się do niej rwie...
Goście spojrzeli po sobie zdumieni.
— Bałamucisz, moje dziecko — po chwili dorzucił Brzeski... czasu, który na naukę stracisz, użył byś lepiej, nauka chleba nie daje, a na starość...
Janek się cofnął do progu, jak gdyby rozmowy unikał, i rad był ją skończyć, skłonił się i wyszedł... Gdy się drzwi za nim zamknęły, mężczyzna, który siedział w ciemnym kącie zawiązany, wstał jak sprężyną rzucony i począł wielkiemi kroki chodzić po izbie, trąc czoło i rwąc suknie na sobie; nie mówił nic, ale pasował się z sobą tylko... Brzeski nań patrzał niespokojny...
— Niech no pan siada... niech pan siada... nie trzeba nigdy tracić przytomności...
Zdawał się nie słyszeć i nie słuchać drugi.
— Z grobu wstał! — zawołał — on! żyw! Jego głos... mowa jego... oczy... twarz... Brzeski precz mi z nim!...
— Cierpliwości! — szepnął Brzeski — na miłość Bożą, cierpliwości.
— Płać... szafuj pieniędzmi... rób co chcesz... Dosyć, aby ona go zobaczyła... ona, a wszystko się odkryje... srom, hańba... miecz katowski... Brzeski... z tym świadkiem jednego dnia żyć nie mogę...
Chmurny, milczący Brzeski miód popijał, postawił szklankę na stole, wstał, zbliżył się i ujął za rękę rozgorączkowanego towarzysza...
— Zrobię, co zechcesz — szepnął cicho... a no krwi, ja krwi nie przeleję... nie! za nic! niewinnej krwi na sumieniu mieć nie chcę, nie... Użyj pan kogo chcesz, nie mnie, nie mogę...
— Milcz! — gwałtownie przerwał uderzając go w piersi ręką towarzysz — milcz! któż ci o krwi mówił? kto? milcz! nie chcę nic, słyszysz — nic, obejdę się bez twej pomocy...