Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

— A pocóż odkładać, poco odkładać? Odkładany tylko ser dobry — zawołał Brzeski — potem ja nie wiem, czy będę mógł... boć ja w tych dniach jadę... a to drogi kawał... a potem...
— Aleć ja tak i Materskich bez opowiedzenia się porzucićbym nie mógł.
Brzeski machnął ręką. — A co ci tam Materscy!
— A! nie, panie! ja tak powiedzieć nie mogę, ludzie ci dali mi przytułek, gdym go potrzebował... opuścić ich niewdzięcznie grzechem by było.
Stary kulawy popatrzał i zamilkł.
— Mam jeszcze kogoś, z kim bym się pożegnać musiał — dodał Janek... a bez rady i błogosławieństwa bym nie ruszył, to poczciwą, przybraną matkę moję... na wsi...
— A co ci tam ona! — mruknął Brzeski z szyderskim wyrazem... co ci tam te chłopy...
Janek nie odezwał się, ale krokiem odsunął się od człowieka, do którego czuł wstręt coraz większy... Mimo to jednak wdzięczny mu być musiał, bo on mu dobrze życzył i wyciągał dłoń pomocną...
— Niech mi pan raczy dać czas do namysłu...
Brzeski podumał. — Jak chcesz — odezwał się — no... dzień, dwa, dłużej nie mogę, ale pamiętaj, gdy ci szczęście samo w ręce lezie, abyś potem odepchniętego nie żałował... To mówiąc nałożył czapkę i poszedł.
Przerzedzało się co chwila w winiarni, godzina była spoźniona, chłopak nietknąwszy książki, skulony na ławeczce, dumał nad losem swoim — Co począć! — W tych stanowczych chwilach, gdy się rozstrzyga jednym krokiem przyszłość cała, nawet dziecię czuje tę trwogę nieznanego, nieodgadnionego, która ogarnia człowieka... W młodości więcej jest wiary w gwiazdę szczęśliwą i w opatrzność łaskawą, a przecież drzy serce... bo któż sięgnie proroczem okiem w głębiny? Jankowi było straszno i smutno. Trzy drogi miał przed sobą. Zostać u Materskich i bić się dalej a dalej, pójść do Salomonów, pojechać z mało znanym a wstrętliwym opiekunem, który mu się narzucał?