rzecz, zawoławszy go, nie mogła wymówić słowa, patrzała, łzy jej z oczów pociekły, i ledwie nie rychło pohamować się w płaczu potrafiła. Tymczasem towarzyszka... która się z równie pilną uwagą przyglądała Jankowi, postrzegłszy brodawkę pod uchem, zbladła jak trup i trzęść się zaczęła... Nie rzekła słowa, ale i jej rzuciły się łzy z oczów. Janek stał ciągle nie wiedząc co począć... i co to wszystko znaczyć mogło...
Kobiety spoglądały po sobie, ludzie szeptali, wszyscy przypatrywali się Jankowi i zdawali osłupieni, aż w ostatku pani się przeżegnała, jakby wzywając pomocy Bożej, i słodkim głosem ozwała się do Janka...
— Zkąd ty jesteś, moje dziecko?
Odpowiedź była nader trudną... Janek nie wiedział naprawdę, zkąd był, z Prądnika, czy z Krakowa...
— Ja jestem... sierota — rzekł... ludzie z Prądnika przytulili mnie, a teraz służę w Krakowie...
Głos dziecka nowe wywołał wrażenie... obie kobiety szeptały coś przerażone jakby...
— U kogo służyłeś?
— U kupca, proszę pani, ale — rzekł Janek — właśnie do matki przybranej szedłem się radzić, bobym się chciał uczyć... bardzo bym pragnął się uczyć, a służąc tylko po nocach mogę...
— Jakże się ty zowiesz?..
Janek się zarumienił mocno. — A, proszę pani — rzekł — imię mam Janek, we wsi mnie byli ludzie głupim Jankiem przezwali, i to mi się zostało... Właśnie, że na rozumniejszego bym rad wyjść, uczyć się pragnę...
Pani słuchała, patrzała i płakała i rozstać się jej z tem dzieckiem było trudno... a zatrzymywać dłużej nie mogła. Chłopak miął czapczynę w ręku i poglądał niespokojnie na słońce, bo mu do miasta czas było... kobiety poszeptały coś z sobą... Moja Modrzesiu... moja droga — zawołała półgłosem pani — pożycz mi, daj co masz... na pamięć jego... i tego, któregom straciła w kolebce... a któryby może dziś był w jego wieku... ja mu chcę pomódz... ja mu chcę dać, co tylko mam...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.