Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

— Możesz ją teraz podchwycić, korzystając z momentu... albo ja wiem... A no — rób co chcesz!
Przechadzał się żywo po izbie — Wicek się zadumał i czoło w rękach ukrył... Widząc go tak zafrasowanym, Wickowi przykro się zrobiło.
— Ja ci drogi nie tamuję! — powtórzył, — rób co chcesz...
Nie odpowiedziawszy nic Wicek, wstał ze stołka: zawrócił się i wyszedł z izby... Sam nie wiedział, co pocznie. W kapliczce ogrodowej dzwoniono pierwszy raz na Mszę świętą. Czasu było dosyć na nabożeństwo, ale nie mając co czynić z sobą, ku niej się skierował Wicek.
Ludzie dworscy i niektórzy ze wsi nawet, poczynali się przede drzwiami gromadzić. Ks. Serafin szedł powoli do zakrystji. Unikając rozmowy i spotkania, Wicek wszedł nieco w głąb ogrodu, zamierzając za drugim dzwonkiem pójść do kaplicy. Ledwie kilka kroków uszedł, gdy przed sobą zobaczył nagle z książką od nabożeństwa w rękach pannę Konstancję. Przestraszył się razem i uradował, zdawało mu się, że samo przeznaczenie stawiło ją na jego drodze, — aby los się roztrzygnął. Był jak w gorączce...
Ona go witała, badając ciekawie oczyma...
— Dzień dobry!
— Panno Konstancjo dobrodziejko, — począł żywo Wicek, oglądając się do koła, czy ich kto nie słucha, przysunął się ku niej tak, że się o krok cofnęła, — panno Konstancjo dobrodziejko, dla mnie to dzień albo będzie w życiu najlepszy, albo najnieszczęśliwszy... Pani...
Panna trwożliwie się obejrzała.
— Co panu jest?
— Co mi jest? oszalałem po prostu! — rzekł Wicek. Panią nam zabierają, — czyż pani nie wiesz tego i nie widzisz, że ja się kocham śmiertelnie... że ja...
Złożył ręce na piersiach...
— Zabij mnie jednem słowem! — dodał. — Chwyciłem chwilę przyjazną... postępuję sobie jak warjat...