Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

I przerwawszy chwilę — dodała żywo:
— Daję panu słowo... tak — najuroczystsze... to się zmienić nie może... ale pan mi dać musisz słowo, że ku bratu gniewu, zazdrości, mieć nie będziesz... Daj mi pan słowo... ja proszę, ja się tego domagam... Słowo!?
Stłumionym głosem, Wicek jęk raczej wydał niż słowo, i odszedł.
Panna pośpieszyła do starościny.
Tak się ten dzień skończył. Wicek nie mówiąc z bratem, chciał odjechać do domu. Zdala spostrzegł, że powracającemu od starosty panna Konstancya kilka słów rzuciła przechodząc, i Wacek dopędził go na ganku.
— Czekaj, — rzekł, — potrzebuję mówić z tobą, proszę cię...
Zeszli oba razem w dziedziniec. Widać było, że starszy pełen był żalu i rozdrażniony.
— Cożeś to splótł przed panną Konstancyą? zawołał, zbliżając się, — jakiem prawem mogłeś jej o tem mówić, co się mnie tyczyło, a do ciebie nie należało?
Powiedział to głosem drżącym i gniewnym.
— Chciałeś mnie tem sparaliżować! pannę uprzedzić, żeby się miała na baczności... Taki to z ciebie brat!
Wicek słuchał, gryząc wargi.
— Tak jest, — wygadałem się — potwierdził.
— Więc kwita z przyjaźni, — dokończył Wacek, obracając się do niego tyłem. — Bywaj zdrów.
Ani słowa nie odpowiedziawszy. Wicek poszedł do stajni, zaprzęgać kazał i wyjechał.
Wacek stał długo wzburzony cały, i nie rychło mógł wrócić do dworu, gdzie nań starosta czekał.
Tak znowu przyjaźń braterska rozbiła się o tę dziwną miłość obu — bez nadziei. Wacek już o wojsku nie myślał, bądź co bądź, choć mu panna Konstancya powiedziała wręcz, że staraniem jej postanowienia nie złamie, postanowił być cierpliwym.
Na pozór spokojniejszego charakteru i łagodniejszego usposobienia, w istocie był gwałtowniejszym od