Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Wicek go w ramię pocałował.
— Ale nic mi nie jest, — rzekł ze śmiechem wymuszonym... ot, zwyczajnie, planetami na mnie humory przychodzą, co tam zważać na to! Chciałbym się z tej okolicy wynieść, powiem szczerze.
Ks. Paczura się przeżegnał.
— A toż co? — spytał. Chcesz biedy szukać. Nadto ci tu spokojnie i dobrze? A gdzież znajdziesz drugiego starostę i drugą taką dzierżawę, gdzie cię o tenutę nie pytają? Oszalałeś czy co..?
— A! wszystko to dobre, — rzekł Wicek, kręcąc się, — to prawda — ale co na takiem gospodarstwie zrobić można? Maciek zrobił, Maciek zjadł... Wolałbym gdzie u starosty w oddalonych dobrach rządcą być.
— Tak, i przez tę chciwość dla grosza — mnie i okolicę, gdzieś wzrósł, porzucić — wstydziłbyś się. Porzućże te grzeszne myśli i panu Bogu dziękując za to, co jest — siedź na miejscu. Wiesz przysłowie o kamieniu... ludzie, co się bardzo kręcą, rzadko się czego dobrego dobiją.
Wacek się już nie sprzeczał więcej, i odjechał wieczorem, ale w myśli mu to tkwiło, ażeby się z okolicy wynieść. — Chciał o tem mówić ze starostą, szło mu tylko o to, ażeby się w Zalesiu z panną Konstancyą, ani z bratem nie spotkać. Czekał sposobności.
Tymczasem pannę Konstancyę musiało to uderzyć, że już Wicka więcej nie widziała, i że wyraźnie od Zalesia unikał. Posyłał po niego Sniehota dowiadywać się, złożył się robotą i w polu niedobrem zdrowiem. Nie pojechał.
Wreszcie raz panna, która grzeczną zawsze będąc dla Wacka, unikała z nim rozmowy, sam na sam, raz się do niego zbliżyła z pytaniem.
— Cóż to jest panu Wincentemu, że się ani pokaże?
— A, ja nie wiem, — odparł Wacek.
— Przecieżbyś pan o bracie wiedzieć powinien. Nie widziałeś go pan?