Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

że przejeżdża tylko tamtędy, zaraz głowę odwrócił i nie patrzał nań nawet.
Usłyszawszy, że Wacek po za nim staje — też nie drgnął.
— Słuchaj Wicek, — odezwał się, zsiadając z konia starszy, — przyjechałem do ciebie umyślnie. — Skrzywdziłem cię, bom miał żal, aleś i ty mnie za skórę zalał, — jeślim winien, przepraszam... Nie chcę waśni braterskiej — daruj mi, uściśnijmy się i niech to będzie zapomniane na wieki.
Wicek i tak już samotnością i smutkiem był roztkliwiony, posłyszawszy te dobre słowa, głosem serdecznym wymówione, zerwał się i skoczył bratu na szyję...
— Wacku, — to ja cię proszę o przebaczenie! Jam winien! Daruj ty mnie! Dwoje nas jest, jednej matki dzieci na świecie... niech nas lada waśń nie rozdziela... Daruj...
Ściskając się, obaj łzy w oczach mieli, Wickowi serce biło mocno.
— Więcej ci powiem Wacku kochany, — rzekł, — ja ci z drogi ustąpię, namyśliłem się — nie mam tu co robić. Panna obu nas nie chce, a mnie to już najpewniej; co mam siedzieć i truć się? w świat pójdę! Mam do starosty zaufanie, kocham go jak ojca, powiem mu wszystko i poproszę, by mnie puścił. Gdy z oczu wam zejdę, tobie będzie lżej... a może i ja zapomnę!
Chciał Wacek mu perswadować i powstrzymywać, ale ten się opierał...
Siedząc na grobli, gadali z sobą do wieczora, rozstali się po bratersku, serdecznie, i Wacek spokojny, z lekkiem sumieniem do Zalesia odjechał.
Wicek przy swojem stojąc, dobrał sobie godzinę dla widzenia się ze starostą, i pod wieczór, gdy on zwykle w swojej kancellarji nad papierami siadywał, poszedł do niego... Że już mrok padać zaczynał, nie zniecierpliwił się stary, iż mu robotę przerwano, okulary ściągnął i witającego zagadnął:
— A toż co cię za chandra napadła, żeś przez kilka