Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Obiecywali też Rewnowscy przyjeżdżać z nią często... Proboszcz pocieszał, jak umiał, starościnę.
— Moja mościa dobrodziejko, choćby i z własnem dziecięciem rozstawać się trzeba... Taka kolej ludzkich losów.
— Wiem, że jej tam dobrze będzie, bo to ludziska i serca złote... ale — zawsze... zawsze...
Wzdychano tak i stękano... Zaczęła się msza w kaplicy na intencję podróżnych. Wacek do niej służył. W czasie mszy kilka razy słychać było, jak starościna i panna Konstancja zaszła się od płaczu. Trzymała chustkę na oczach, utulić się nie mogła. Stara Ościńska, którą łzy cudze zawsze też rozrzewniały, i sama żałując Koci, beczała głośno.
Pobłogosławił proboszcz odjeżdżających... Czekało na nich jeszcze śniadanie.
Starosta, który już mógł chodzić, acz nogę jedną miał w aksamitnym bucie, udawał niezmiernie wesołego, aby nie dać się żonie i drugim rozrzewnić do zbytku. Podżartowywał z panny, że tak jak Zalesie teraz opuszcza, wkrótce i stryjowstwa porzuci, bo jej tam długo na koszu siedzieć Podlasiaki nie dadzą.
Wesołość ta nadrabiana, jakoś echem się w nikim nie odzywała. Sędzina tylko Rewnowska, szczebiotliwa zawsze, coś chciała też wesołego mówić, probowała się uśmiechać, pocieszać, a i to nie szło. Sędzia widząc to, za czapkę wziął i pożegnanie się zaczęło. Padła do nóg panna staroście, potem starościnie, która o mało nie zemdlała, przyniesiono lawendogry, pannę Konstancję sam sędzia musiał pocieszając prowadzić, i po wznowionych jeszcze pożegnaniach, siedli wreszcie do powozów — ksiądz przeżegnał z ganku — ruszono...
Długo jeszcze, długo chustkami z ganku i z powozów znaki dawano sobie, aż na zakręcie drogi znikły one...
— Moja jejmościuniu kochana, — rzekł starosta, całując w rękę żonę: — dobrze to, że asińdźka masz takie