— A tego bo ja ścierpieć nie mogę, — rzekł: to darmo! żeby mi cham miał pod nos... dmuchać...
Dwa te epizody według niego bynajmniej przyrzeczenia danego nie łamały...
Ponieważ bytność państwa Rewnowskich u starostwa przedłużyła się jakoś nad miarę i rachubę, oczekiwano w końcu z wielką niecierpliwością powrota co dzień, co godzina, sprzeczając się o to, w której porze dnia przybyć mogli. Hadziakiewicz się klął i przysięgał, że nie mogą inaczej przyjechać, tylko na wieczór, dowodząc to noclegami i popasami, jedynemi możliwemi na gościńcu. Etapy te skazywały jadących na nieodzowny, według niego, przyjazd wieczorny. Panna Micka, która i Hadziakiewicza między innemi posądzała o miłość ku sobie, uśmiechając się, usiłowała go przekonać, iż prawdopodobniej nie przyjadą rano, ale wybrawszy się z Zalesia, mogą, zmieniając noclegi na popas, et vice versa, przybyć na obiad.
Strukczaszyna nie miała o tem stanowczo wyrobionego zdania, jednak z obiadem zawsze przyczekiwano, i w kuchni był zapas taki, aby uchowaj Boże potrzeby, obiad się sklecił na prędce. Kucharz poczciwy pijaczyna, zostawał pod dozorem, i arendarz miał przykaz wódki mu nie dawać do wieczora.
Przez pół dnia niemal w ganku pod słupami, widzieć zawsze było można, albo starego Rewnowskiego, albo Hadziakiewicza, albo pannę Micką w mitenkach z kluczami, wyglądających, ażali nie jadą.
— Dosyć, że ich jak niema, tak niema — wzdychając i z gracją jedząc obiad, mówiła strukczaszyna. Żeby tylko uchowaj Boże jakiego nieszczęścia!
— Ale co znowu, jak Boga kocham, niech mnie djabli wezmą, szelma jestem, — wołał Hadziakiewicz. — zawsze pani strukczaszyna coś takiego wymyśli! Jakie nieszczęście! co? gdzie! cóż? Wywróciliby się? oś trzasła? koło się rozsypało! Dla Boga! wielkie nieszczęście... Rozbójników że po lasach niema, ani o powietrzu nie słychać. At! Co to gadać! Szelma jestem...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.