Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

Stary Rewnowski dopytywał, o co chodziło i kładziono mu do ucha — a on głową kiwając, pokaszliwał.
Właśnie jednego dnia siedziano u stołu przy obiedzie, i strukczaszyna sięgała po flaszeczkę z tłuczonym cukrem dla posypania naleśników, gdy wpadł Niczypor, chłopak z kredensu, i krzyknął:
— Państwo jadą!
Wszyscy się zerwali od słołu.
— Gdzie? jak to może być! O tej porze! Strukczaszynie flaszeczka z fioletowego szkła wypadła z ręki, potoczyła się i padła na podłogę. Szczęściem, tylko się cukier wysypał, bo sitko z niej spadło, flaszeczka od serwisu została. Rewnowski dojadł naleśnika, i dopiero powstał, swoich dwóch kijów szukając, Hadziakiewicz bez czapki już był w pół dziedzińca, a ks. Sobrański w kącie, ręce złożywszy, modlił się po cichu.
Niczypora pchnięto, aby obiad natychmiast na nowo gotowano. W całym dworze popłoch się zrobił, z oficyny powybiegało, co żyło, nawet kucharz z rożnem, na którym już kurczęta proprio motu, na gierwszy odgłos — wbite — sterczały.
Czeladź niepoodziewana a ciekawa, walczyła ze wstydem a ochotą widzenia państwa i „naszej panny,“ z niesłychaną ciekawością, a gdy się ukazała — widać było po twarzach, że oczekiwań nie zawiodła, że je przeszła swą pięknością i wyrazem dobroci a skromności.
Sędzina z pośpiechem i szczebiotliwością zwykłą zaczęła zapoznawać: Pani strukczaszyna dobrodziejka... moja Kocia... a prawda? a co! nie mówiłam? Micko kochana, uściśnijże ją, Róziu, chodź tu zaraz, weź tę chustkę... Jak się ma ks. Sobrański?... zdrów widzę... Rózia... chodź bo tu...
Witał się i sędzia ze swymi, ale naprzód uczcił strukczaszynę ucałowaniem jej ręki.
— Cóż, jakże? scyatyka? ulżyło? — spytał.
Hadziakiewicz się kłaniał do kolan.
— A słowa mi dotrzymałeś? — pytał sędzia.
— Święcie! — odparł Hałaburda, — święcie.