trochę na uboczu pani strukczaszyna, mocno wykrygowana, którą z postawy wnosząc, brał za osobę wielkiego tu wpływu używającą. Przystąpił więc do niej.
Bogu tylko jednemu wiadomo było, jak ją tem uszczęśliwił. — Nie pojmowała dotąd, jak takiej dystynkcji kawaler mógł w niej nie poznać osoby swojego świata i wychowaniem sobie równej. Z radości drgnęła aż, wyprostowała się mocniej jeszcze, i wdzięcząc się a wachlując, odezwała:
— Co też to pana kasztelanica na tę pustynię zagnało? Bo to... dobrzy ludzie — ale pustynia!! i parafia!! A! a! Proste, dobroduszne kreatury... nie to, do czego ja i pan nawykliśmy...
Kasztelanic rozsiadł się tak szeroko i swobodnie, jakby był u siebie w domu, i bawiąc się dewizką od zegarka, począł:
— Pani dobrodziejko... jeśli się nie mylę... strukczaszyna...
— Tak jest... z Olgierdowiczów.
Skłonił głową kasztelanic. — Pani dobrodziejko, — ciągnął, — co mnie tu sprowadziło, — fama oczu panny Rewnowskiej...
— O te bałamuty! bałamuty! — zasłaniając się wachlarzem, szeptała strukczaszyna. No i jakże te oczy? czy uczyniły impressję?
— Zabójczą! okropną... Strzała utkwiła mi w sercu...
— Już pan ją czuje?
— Pani wie, — wejrzenie jedno i po człowieku!! miłość przychodzi jak piorun!!
— Tak! tak! słyszałam to nieraz... Mówił mi to niegdyś pan Podskarbi koronny... który...
Uśmiechnęła się skromnie...
— I on i wy wszyscy, — dodała z melancholią strukczaszyna, — wszyscy bałamuci! Nikomu wierzyć nie można. Wyjedziesz pan kasztelanic kilka mil, i inne oczy, a miłość nowa wypędzi pierwszą impressję.
— Bardzobym rad, żeby się tak stało, — mówił
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.