Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

robię, aby mi koni dał i na kilka dni puścił... Tęskno mi do dziecka, które pan Bóg dał na to, abym się niem nie nacieszywszy, postradała... Choć pojadę, zobaczę. Nic asindziej nie mów. W dobrą chwilę wyrobię to u Jegomości...





Nie wiem, czy kto temu uwierzy — ale jest to najprawdziwszą prawdą, że status quo, jakieśmy opisali — trwało jeszcze lat około dziesiątka...
Panna Konstancja była już prawie starą panną, choć tego po niej widać nie było; wszyscy żyjący bohaterowie powieści naszej, postarzeli po trosze i widzieć się to na nich dawało...
Wacek opalił się, schmurniał, dostał trochę marszczków na twarzy — kilka razy w rok przybywał do Muchomorów, bawił po dni kilka, panna go mile zawsze przyjmowała, a że natarczywym być poprzestał, chętnie z nim i długo rozmawiała, — ale gdy zagadnął o małżeństwo, główką tylko potrząsała. — Nie i nie!
Za każdą też bytnością jego zapytywała naprzód:
— Widział pan pana Wincentego?
Wacek, ten włożony na siebie obowiązek, widywania się kilka razy na rok z bratem, spełniał jak najpilniej. Jeździł do niego, bawił po dni kilka, polowali nad Bugiem, rozmawiali po całych nocach, a jak gdyby umówionego co między nimi już było, żeden o pannie Konstancji ani wspominał.
Wicek prowadził takie życie, jak gdyby pragnął pracą i trudem nieustannym zabić w sobie uczucia