Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

W pierwszym roku żywej duszy nie widywał Wicek, oprócz wołów swoich i koni, a parobków. Pobożny jednak do kaplicy w Uściługu dojeżdżał, do kościołka w Horodle, tu zwykle stawał w kącie, pomodlił się i z nikim nie zadając, odjeżdżał do domu...
Myśliwstwa wielkim miłośnikiem nie był, jeddnakże wilcy szkodę robili, a czasem zwierzyny zażądał starosta, polowanie więc się urządzało. Jakoś drugiego czy trzeciego roku na jednem takiem polowaniu, które wypadło u samego skraju lasów, trzeba było wypadku, że się Wicek zetknął z innymi myśliwymi z sąsiedztwa. Byli to panowie Mysłowscy, ojciec i syn, dzierżawcy też, od dawna dobra w sąsiedztwie trzymający. Ci się bardzo pragnęli poznać z sąsiadem, ale głoszono go dzikim, więc się mu nie narzucali. Tu nadarzyła się zręczność. Wicek uprzejmie ich powitał, zawiązała się rozmowa, naturalnie nie o czem innem, tylko o gospodarstwie... Mysłowscy mieli wódkę i bigos, prosili na przekąskę. Przy śniadaniu zawiązała się dobra znajomość. Stary Mysłowski, szlachcic dawnej daty, ze wszystkiemi przymiotami i wadami stanu, „jak mnie widzisz, tak mnie pisz“ — i serdeczny i przebiegły, otwarty i filut, — ale z kośćmi poczciwy — uwziął się Wicka mieć przyjacielem. I on i syn tak jakoś chodzili koło niego, że go do siebie zaciągnęli. Choć na dzierżawie, Mysłowski żył niemal po pańsku. Dzierżawa była dobra, a oni lubili żyć i postawić się. Konie, stół, wino mieli wytworne... Gdy po raz pierwszy przybył tu Wicek, wyszła do obiadu pani Mysłowska z córeczką, mogącą mieć lat ze dwanaście. Zobaczywszy ją, osłupiał Wicek... te same pytające oczy czarne, też same miała długie ciemne warkocze — była podobną, a raczej mu tak przypominała Kocie, gdy ją z bratem z za szpaleru po raz pierwszy widzieli, — że na widok jej, jakby mu młodość jego nagle wróciła — o mało nie zapłakał... Przez cały czas oczyma wyrostka ją ścigał, a serce mu biło... Powagę miała tęż samą!!