Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

Powróciwszy do domu, Wicek wmówił w siebie, że to była czysta imaginacja.
At! co na myśli, to się w oczach roi! Gdzie zaś! ani się umywała!
Splunął, otrząsł się i chciał zapomnieć. — Długo potem u Mysłowskich nie był, — chciał zapomnieć tego widziadła, wyrzucając sobie, że mógł być tak dziecinnym... Znowu wciągnęli go Mysłowscy, pojechał i — toż samo mu zrobiła wrażenie. Dzieweczka rosła i dojrzewała w oczach... Matka się nią cieszyła, a że córek więcej nie miała, już wyrostek, niby w domu gospodarzył... Kręciło się to i udawało gosposię, z kluczykami chodziło, a miało taką powagę i rozumek, że miło było na nią patrzeć.
Do Wicka kilka razy zagadała śmiało jak dziecko... O cudo! nawet głos jej przypominał niezapomnianą!!
Wickowi było i miło i przykro... Miał na sumieniu, że śmiał porównywać tę dziecinę jakąś, z tamtem bóstwem swojem. Wyrzucał to sobie jak apostazję i niewierność, lecz próżno walczył z sobą, — dzieweczka go ciągnęła jak jakaś zagadka... Ale — dziecko to było...
W oczach jednak pana Wincentego z pączka wyrastał kwiatek, z dziecka robiła się dzieweczka, panienka, panna...
Zaczęto już mówić w sąsiedztwie o pannie Zuzi Mysłowskiej, jako o ślicznej osóbce, któraby nawet już i za mąż pójść mogła, choć matka się zaprzysięgała, że jej młodo nie wyda... Kawalerów już roiło się wielu... Zuzia na nich ani patrzała... Gosposią była, dumną ze swoich kluczyków, a faworytką w domu... co jej tam było tak prędko iść za mąż!
Wicek, który zrazu rzadko bywał, a poznał ją dzieckiem niemal, oswoił się z nią wielce. Byli z sobą dobrymi przyjaciołmi, bez ceremonii. Ta przyjaźń taka stara, rosnąc, stawała się coraz trwalszą i mocniejszą. Wicek się zapominał na poufałej gawędce z panną, ona go lubiła. Najczęściej mówili z sobą i sprze-